Dzieci wychowujące się w domach dziecka, ze względu na swój ciężki los, powinny mieć zapewnioną opiekę psychologa i warunki, które mogą pomóc zrekompensować brak rodziny. Opis tego, co działo się w placówce w Orzeszu, można nazwać horrorem. Najgorsze, że nie tylko wychowankowie robili sobie nawzajem krzywdę, największymi oprawcami byli wychowawcy.
Historia ujrzała światło dzienne dzięki odwadze czterech podopiecznych. Sylwia Oleksy, Dorota Zwierzchowska, Wioletta Sojka i Ewelina (imię zmienione) opowiedziały dziennikarzom „Polski" wstrząsające historie. Ewelina nie wytrzymała ciągłego poniżania, rok temu próbowała popełnić samobójstwo. Sylwii grożono wyrzuceniem z domu, w 18. urodziny poroniła. Inne dziewczyny nie chciały iść do kościoła. Za karę przez godzinę stały na mrozie.
Oprócz znęcania się fizycznego i psychicznego, w domu dziecka zdarzają się kradzieże, wychowankowie biorą narkotyki i piją alkohol. W placówce znajduje się od 30 do 40 Dzieci w wieku od 5 do 19 lat, nowe muszą się dostosować do panujących zasad. Historię opowiedzianą przez dziewczyny potwierdza były wychowawca z Orzesza, Tomasz Data:
„Przemoc fizyczna i psychiczna jest tu na porządku dziennym. Dzieci traktuje się jak zło konieczne. Nie pracuje się z nimi, pozostawia same sobie. Nawet jeśli trafi tu grzeczne dziecko, to musi się przystosować. Inaczej nie przetrwa. Kradzieże, pobicia, wymuszania, znęcanie się. Do tego alkohol, narkotyki i papierosy już w wieku 10 lat".
W sumie, w domu dziecka przepracował 8 miesięcy i nie przedłużono z nim umowy. Na koniec, od dyrektorki placówki, Agnieszki Kuchny, usłyszał: "To praca i tylko praca. Tutaj nie ma miejsca na miłość".
Dyrektorka, poproszona o komentarz do historii opowiedzianej przez Sylwię, Dorotę, Wiolettę i Ewelinę, zamiast zająć się problemem, zaatakowała podopieczne:
„Mam złość do tych panienek, że nie przyszły z tym do mnie. Te dziewczyny zawsze sprawiały kłopoty. Są nastawione roszczeniowo. Tu trafiają różne Dzieci, my nie możemy wybierać. A były wychowawca był nieżyciowy i musieliśmy się rozstać".
Argument, że dziewczyny się nie skarżyły, nie ma nic wspólnego z prawdą. Rok temu złożyły skargę w starostwie w Mikołowie, któremu podlega placówka w Orzeszu. Zarzuty się nie potwierdziły, a podopiecznym w ramach rekompensaty dano używany komputer. Okna, jak były, tak pozostały bez klamek, a napoje podawano w metalowych naczyniach.
Wersja pani dyrektor jest zupełnie inna, a dom dziecka wygląda jak raj:
„Jeśli jest w tym choć trochę prawdy, to jestem przerażona. Mamy obowiązek przyjąć każde dziecko, które skieruje do nas sąd. Trzymanie w piwnicy? To chyba żarty? Szarpanie, bicie? Nie wierzę w to, choć przecież nie jestem tu przez całą dobę. A klamki z okien usunęliśmy ze względów bezpieczeństwa. Dzieci nam po dachu uciekały. Dziennie jest u nas pięć posiłków. Nikt głodny nie chodzi. Jedzenia jest dużo. Czekoladą to można się rzucać. Jedyna kara, jaką możemy stosować, to wstrzymanie kieszonkowego lub pismo do sądu. Te jednak są zawalone robotą i nie zawsze reagują od razu".
W domu dziecka rozpoczęto ponowną kontrolę, która ma sprawdzić, co tak naprawdę tam się dzieje. Dotychczasowe - zapowiadane nie przyniosły rezultatów. Gdy miał przyjść sanepid, wcześniej dzwoniono z informacją, usuwano grzyb ze ściany i wszystkie kompromitujące rzeczy. Oczywiście, wracały one na miejsce wraz z końcem kontroli.
Dziennikarzy, którzy chcieli zobaczyć, w jakich warunkach mieszkają wychowankowie, nie wpuszczono. Przydałaby się nie tylko kontrola placówki, ale i testy psychologiczne dla wychowawców. Z trudną młodzieżą nie mogą pracować ludzie, którzy stracili wiarę w to, co robią.