Uważam się za całkiem rozsądną osobę. Nigdy nie podejmuję lekkomyślnych decyzji, dlatego niektórzy mają mnie nawet za sztywniaka Znajomi szaleją, a ja zawsze stoję z boku i nie podejmuję niepotrzebnego ryzyka. Mimo to wyszłam teraz na jakąś ofiarę losu, bo przecież powinnam się przygotować na najgorsze.
Zobacz również: LIST: „Przyciągam niezaradnych facetów. Bez auta, mieszkania i fajnej pracy”
Wierzcie mi, że taki był mój plan, ale po prostu nie wyszło. Kiedy wyprowadzałam się z domu, wtedy podjęłam jasne postanowienie - koniec żerowania na rodzicach. Oni już mi sporo pomogli, więc teraz to ja będę mogła być dla nich wsparciem. I tak rzeczywiście było, chociaż trochę zapomniałam o samej sobie.
Mój stan konta w tym momencie jest na to najlepszym dowodem. O ile można tak nazwać okrągłe zero.
Tak na poważnie pracowałam od pięciu lat, kiedy ukończyłam studia i dostałam wreszcie etat z prawdziwego zdarzenia. Nie było to najwyższe stanowisko oraz pensja pozwalająca na rozrzutne życie, ale jakoś dawałam sobie radę. Mogłam zapłacić za mieszkanie, raz do roku nawet wyjechać na wakacje i żyć raczej spokojnie.
Oszczędzałam tyle, na ile było to możliwe. Czasami jednak trzeba było sięgnąć po zaskórniaki, kiedy np. zepsuł mi się komputer i potrzebowałam nowego albo musiałam wstawić sobie aparat ortodontyczny. To wszystko robiłam za swoje, więc czułam się bardzo niezależna. Normalne życie jednak kosztuje.
W przypadku singielki, która wyprowadziła się na drugi koniec kraju - zwłaszcza.
Zobacz również: LIST: „Chłopak nie chce mi powiedzieć, ile zarabia. Robi z tego straszną tajemnicę”
Kiedy już coś odłożyłam i jednak trzeba było wykorzystać, wtedy starałam się to szybko zwrócić. Tak żeby konto oszczędnościowe miało przynajmniej minimalne saldo. Tym razem jednak nie zdążyłam, bo wcześniej wydarzyła się największa tragedia w moim życiu. Nie przesadzam. Praca była dla mnie najważniejsza, bo dawała mi wolność.
Całkiem normalna sprawa w dzisiejszych czasach. Firma sporo straciła na trwającym kryzysie i musiała pozbyć się części kadry. Padło także na mnie. Na pocieszenie usłyszałam, że przecież należy mi się zasiłek. Chyba mieli na myśli tych kilka stówek z urzędu, które nie starczą na nic. Wiem, bo próbuję się za to utrzymać.
Nie mam nic, a perspektywy nie są zbyt obiecujące. Bo kto teraz szuka pracowników?
Zostałam z zupełnie niczym. Ale wiecie co jest najgorsze? Że podobno sama jestem sobie winna. Po tylu latach „kariery” powinnam mieć odłożone tyle kasy, żeby przeżyć przynajmniej kilka miesięcy. Świetny pomysł, choć zdecydowanie gorzej z realizacją. Nie wiem, ile musiałabym zarabiać, żeby móc tyle zaoszczędzić.
Jestem teraz w dość niezręcznej sytuacji, bo jak czegoś szybko nie znajdę za podobną kasę, to trzeba będzie wrócić do punktu wyjścia. Czytaj: do rodziców i liczyć na ich pomoc. Dla mnie byłaby to straszna porażka, bo należę do osób ambitnych i dumnych. Trudno tak się czuć z zerowym saldem na koncie. Zwolnienie zaskoczyło mnie w najgorszym momencie. Akurat wtedy, kiedy miałam sporo wydatków i musiałam opróżnić skarbonkę.
Wychodzi na to, że przez 5 lat nie odłożyłam ani grosza i jestem nieodpowiedzialna. Ale przecież to nieprawda… Tylko kto mi uwierzy? Na pomoc państwa nawet nie liczę.
Patrycja
Zobacz również: LIST: „W Polsce trudno być bezdzietną singielką. Nikt się z nami nie liczy”