Czasami odnoszę wrażenie, że dla niektórych posiadanie dziecka to przede wszystkim ograniczenie. Nagle przestają robić to, co naprawdę lubią i skupiają się wyłącznie na maleństwu. Zawieszają całe swoje dotychczasowe życie. Wręcz się umartwiają. Ja nie mam zamiaru doprowadzić do takiej sytuacji.
Zobacz również: LIST: „Sąsiadom przeszkadza moje płaczące dziecko. Mszczą się w perfidny sposób”
Do nowej roli podeszłam w zupełnie inny sposób. Bycie mamą potraktowałam jako szansę, a nie przeszkodę. Jeśli człowiek się postara, to nadal może funkcjonować całkowicie normalnie. Spełniać marzenia i realizować kolejne cele. Nie musi siedzieć zamknięty w czterech ścianach, bo życie jest zbyt ciekawe, żeby je przespać.
To oczywiście spora odpowiedzialność, ale ja nadal robię swoje. Chodzi np. o podróżowanie, które uwielbiam.
Wiele osób w mojej sytuacji rezygnuje z dalszych wyjazdów, bo przecież nie wypada. Dziecko potrzebuje świętego spokoju. Bla, bla, bla. Kiedy zaczęłam planować wakacje z kilkumiesięcznym szkrabem, wtedy od razu pojawiły się głosy: odpuść, to nieodpowiedzialne, ściągasz sobie wielkie problemy na głowę, to nie może się udać.
Tylko, że im bardziej ktoś mnie do czegoś zniechęca, tym bardziej nie mam zamiaru rezygnować. Zarezerwowałam wycieczkę do Grecji i już nawet zdążyliśmy z niej wrócić. Zdrowi, szczęśliwi i zadowolenie. Tak na 99 procent, bo w samolocie pojawił się zgrzyt. W obie strony.
Mój syn był najmłodszym pasażerem na pokładzie, ale niektórzy oczekiwali, że będzie zachowywał się jak dorosły.
Zobacz również: LIST: „Moje chore dziecko rozbiło w sklepie butelkę drogiego alkoholu. Nie zapłacę!”
No cóż, nie wyszło. Przed wylotem kiepsko spał, a na dodatek to dość stresująca sytuacja. Wracaliśmy z kolei w strasznym upale, więc to też nie pomogło. Efekt jest taki, że na pokładzie musiał sobie trochę odreagować. Zaczęło się od marudzenia i nerwowych ruchów, a później przeszedł do płaczu. I tak z przerwami od startu do lądowania marudził.
Całkiem normalna sprawa, co nie? Ale widocznie nie dla współpasażerów, którzy byli wyraźnie poirytowanie. Obrzucali mnie takimi spojrzeniami, że poczułam się zagrożona. Jakby chcieli mnie załatwić, a przynajmniej wyrzucić z pokładu. Były tradycyjne głośne szepty, ale kilka osób odważyło się głośno zwrócić uwagę.
Mieli mi za złe, że kilkumiesięczne dziecko czasem sobie zapłacze. Ich zdaniem powinnam nad tym panować.
Tylko w jaki sposób? Jeśli ktoś odkryje 100-procentową metodę, to naprawdę powinien dostać Nobla. Czasami maluch po prostu musi się wypłakać i rodzic nic nie może z tym zrobić. Ja też wolałabym święty spokój, ale nie zawsze dostajemy w życiu to, co chcemy. Oczywiście było mi trochę głupio, jednak nie wynikało to z mojej złośliwości.
Niektórzy chyba oczekiwali, że zahipnotyzuję syna albo go zaknebluję. Tylko po to, żeby oni mogli się np. zdrzemnąć. Cóż, w transporcie zbiorowym trzeba przygotować się na podobne sytuacje. I po prostu je zaakceptować, zamiast rzucać gromami i wpędzać niewinnego człowieka w poczucie winy. Moje dziecko chciało sobie popłakać i nie da się nad tym zapanować.
Nie mam zamiaru za to przepraszać, a wszystkim polecam więcej wyrozumiałości. Dziecko to żywy organizm, a nie plastikowa lalka, którą można po prostu wyłączyć.
Iga
Zobacz również: LIST: „Boję się spojrzeć sąsiadom w oczy. Przez moje dziecko chodzą niewyspani”