Mam 27 lat, ale uważam, że i tak już całkiem dużo osiągnęłam. Miałam etat i całkiem niezłą pensję, z której mogłam się utrzymać na fajnym poziomie. Od dawna nie musiałam prosić nikogo o pomoc, a to jest najlepsza oznaka samodzielności. To oczywiście nie wzięło się znikąd, bo wymagało z mojej strony ogromnego zaangażowania.
Zobacz również: LIST: „Mam 30 lat i kupiłam już 2 mieszkania. Jak się chce, to naprawdę można”
Jeśli się za coś biorę, wtedy robię to naprawdę sumiennie i byłam pewna, że inni to docenią. Kiedy pracodawca zaproponował mi gorsze warunki, wtedy bez wahania rozstałam się z firmą. Znalezienie nowego zajęcia miało być tylko formalnością i kwestią czasu. Tym bardziej, że miałam na oku kilka możliwości.
Ostatecznie nic z tego nie wyszło, dlatego zostałam z niczym. Tylko dlatego, że nie mam papierka z uczelni.
Sytuacja jest naprawdę absurdalna, bo w ogłoszeniu nie było mowy o wykształceniu. Szukali kogoś, kto ma doświadczenie w branży, sumiennego, lojalnego, dyspozycyjnego. Kiedy to czytałam, wtedy od razu pomyślałam o sobie. I zapowiadało się naprawdę dobrze, bo oddzwonili bardzo szybko, aby zaprosić mnie na spotkanie.
Już praktycznie miałam tę fuchę w garści. Najpierw rozmowa online, która poszła mi bardzo dobrze. Kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, wtedy miałam zobaczyć się z głównym szefem w cztery oczy. Jestem już po. I nie mogę uwierzyć w to, co się tam wydarzyło. Miałam przecież wrócić z podpisaną umową.
W ostatniej chwili okazało się, że jednak nie spełniam warunków, bo nie mam studiów.
Zobacz również: LIST: „Mąż wysyła mnie do pracy. Nie rozumie, że córka ma dopiero 7 lat”
Nigdy tego nie ukrywałam, bo w CV o żadnym uniwersytecie nie było mowy. Skończyłam technikum, a później zaczęłam pracę. Dzięki temu mam zdecydowanie większe doświadczenie od osób z magisterką. Nie miałam z tego powodu kompleksów, ale uważałam to wręcz za swój największy atut. Przynajmniej nie trzeba mnie szkolić.
Pan prezes widocznie został wprowadzony w błąd albo nagle coś mu się ubzdurało. Na sam koniec spotkania spojrzał w dokumenty i zaczął dopytywać o studia. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że - jak to się ładnie mówi - postawiłam na inną ścieżkę rozwoju. No i usłyszałam: w takim razie nie mamy o czym rozmawiać.
Zwodzili mnie prawie miesiąc. Straciłam sporo czasu i nerwów, a oni mnie upokorzyli.
Nie potrafił logicznie wytłumaczyć, po co mi studia w tej branży. Stwierdził, że zawsze się przydają. Pewnie tak, ale ja przez lata zajmowałam się tym, co miałabym robić u niego. Znam się na temacie, mam kontakty i konkretne osiągnięcia na koncie. Zawsze miałam najlepsze wyniki. W tym momencie czuję się ofiarą dyskryminacji.
Zupełnie tak, jak gdyby studia były wyznacznikiem czegokolwiek. A przecież nie zawsze są. Znam wielu magistrów, którzy mają dwie lewe ręce do pracy. I mnóstwo osób po szkole średniej, które dają z siebie wszystko. Myślałam, że pracodawcy wreszcie to rozumieją. Papierek z uczelni nie powinien być ważniejszy od człowieka i tego, co faktycznie sobą reprezentuje.
No i zostałam z niczym. Tylko dlatego, że ciężko pracowałam, zamiast przez 5 kolejnych lat siedzieć w ławce. Czy tylko mnie wydaje się to podłe?
Agata
Zobacz również: LIST: „Na rozmowę o pracę idę z długą listą wymagań. Czy oczekuję zbyt wiele?”