Człowiek docenia niektóre rzeczy dopiero wtedy, gdy je straci. Wcześniej wizyta u fryzjera nie była dla mnie żadnym wielkim świętem. Jak potrzebowałam, to się umawiałam i już. Wystarczy mieć pieniądze i można załatwić wszystko. Tak się przynajmniej wydawało, ale przyszła pandemia i sporo namieszała.
Zobacz również: LIST: „Wakacje muszą zostać odwołane. Chyba każdy rodzic przyzna mi rację”
Pech chciał, że byłam zapisana do mojej fryzjerki na drugą połowę marca. Jakieś 2-3 dni wcześniej wprowadzono obostrzenia, a salony zamknęły się na cztery spusty. Dwa miesiące czekałam na ten dzień. Kiedy wreszcie nadszedł, to jakoś nie potrafię się cieszyć. Co prawda mam teraz porządek na głowę, ale to nie jest to.
Żadna przyjemność. Jedynie przykra konieczność.
Zapisałam się od razu, kiedy usłyszałam o planach rządu. Teraz już nie ma żadnych szans, żeby dostać się prosto z ulicy. Salony mają zajęte terminy na miesiąc do przodu lub nawet więcej. Mało kto jednak wie, co tak naprawdę go czeka. Ja swoją pierwszą wizytę mam już za sobą i raczej nie jestem zachwycona.
Doszłam nawet do wniosku, że jeśli tak ma to wyglądać, to może lepiej niczego nie otwierać. Nie dość, że dużo drożej, to jeszcze strasznie niewygodnie. Wyszłam stamtąd z odświeżoną fryzurą, ale nawet nie potrafiłam się nią cieszyć. Byłam fizycznie i psychicznie wykończona. Moja fryzjerka tym bardziej, bo ona tam musi siedzieć cały dzień.
Co mi się nie podobało? Ogólnie mówiąc - wszystko.
Zobacz również: LIST: „Rok szkolny trzeba powtórzyć. Nie mam z czego wystawić uczniom ocen”
Myślałam, że to żart, ale na wejściu naprawdę recepcjonistka zmierzyła mi temperaturę. Dostałam maseczkę, rękawiczki i taki foliowy szlafroczek. Mogłam wejść o równej godzinie i od razu przeszłyśmy do myjki. Wokół personel w przyłbicach - światło się odbija, więc czasami nie widać ich twarzy, a zrozumieć co mówią, to też sztuka.
Nie ma poczekalni, gdzie człowiek może się zrelaksować. Nikt nie proponuje kawy. W czasie koloryzacji chciałam popatrzeć w telefon, ale mi zabroniono. Dosłownie się tam dusiłam. Nie dość, że maseczka w zamkniętym pomieszczeniu ogranicza dopływ tlenu, to jeszcze do środka wpadło mnóstwo włosów.
Po godzinie w gumowych rękawiczkach dłonie miałam mokre i pomarszczone jak po kąpieli.
Ograniczyłam swoją wizytę do minimum, choć miałam ochotę na większą metamorfozę. Zmęczyło mnie to strasznie i już wiem, że prędko tam nie wrócę. Zależy mi na przetrwaniu takich miejsc, ale ktoś tu się zagalopował wprowadzając niektóre zmiany. Liczyłam na chwilę relaksu, a trafiłam niemal na salę operacyjną. Z tą różnicą, że w szpitalu tylko lekarz jest zamaskowany.
Strasznie to wszystko niepraktyczne i irytujące. Moim zdaniem także nieskuteczne, ale może nie będę rozwijała tej teorii. Po prostu uważam, że temperatura to żaden objaw, a w zamkniętym pomieszczeniu przez godzinę i tak człowiek się zakazi, jeśli coś wisi w powietrzu.
No i tak mniej więcej wyglądała upragniona wizyta, na którą czekałam tyle tygodni. Na kolejną się nie zapisałam. Teraz czekam tylko na normalne czasy.
Martyna
Zobacz również: 7 rzeczy, których nie powinnaś robić własnoręcznie ze swoimi włosami