Kiedy zaczęliśmy myśleć o ślubie, byłam bardzo niecierpliwa. Stwierdziłam, że skoro mamy się pobrać, to nie ma sensu dłużej zwlekać. Chciałam załatwić sprawę w tym roku, ale jednak trochę za późno się za to zabraliśmy. Termin w kościele był wolny, a wszystkie fajne lokale niestety zajęte. Poczułam ogromne rozczarowanie, jednak teraz rozumiem, że nie ma tego złego.
Zobacz również: LIST: „Moi znajomi są ustawieni dzięki rodzicom. Ja od swoich nie dostałam nic”
Chyba bym się załamała, gdyby wszystko było już dopięte na ostatni guzik i przez epidemię nic by z tego nie wyszło. Strasznie współczuję wszystkim, którzy są w takiej sytuacji. Mijają kolejne tygodnie i tak naprawdę nie wiadomo, kiedy sytuacja się uspokoi. Przenosić na sierpień albo wrzesień? A może jednak dopiero na przyszły rok? Całe szczęście, że nie muszę teraz o tym myśleć. Mamy wyznaczony termin na czerwiec 2021 roku.
To nie oznacza, że niczym się nie martwię, bo jedna sprawa nie daje mi spokoju.
Jestem jedyną córką moich rodziców. Mają jeszcze dwóch synów, ale to zupełnie inna sytuacja. Tradycja jest jednak taka, że za wesele płaci rodzina panny młodej, która wnosi do małżeństwa coś od siebie. Kiedyś nazywali to posagiem, ale wiadomo o co chodzi. W mojej rodzinie jednak wszystko stanęło na głowie i raczej nie będzie zgodnie z tradycją.
Co do kosztów organizacji, to najważniejsze rozmowy odbyły się bez naszej obecności. Rodzice moi i narzeczonego ustalili po kryjomu, jak to ma wyglądać. Podzielili się kosztami mniej więcej po połowie. O to nie mam żalu, bo przynajmniej nie musimy się z tej okazji zadłużać. Szkoda tylko, że zupełnie nie mówi się o moim wkładzie w ten związek.
Mamy XXI wiek, ale wciąż wypada, żeby żona dała coś od siebie.
Zobacz również: LIST: „Mam 30 lat i kupiłam już 2 mieszkania. Jak się chce, to naprawdę można”
Nie wymyśliłam sobie tego. W ostatnich latach za mąż wyszło mnóstwo moich koleżanek, a kolejne to planują. W każdym przypadku pojawia się temat posagu, wsparcia, prezentu od rodziców, czy jak to inaczej nazwać. Zazwyczaj wygląda to podobnie - chodzi o konkretną kwotę, udziały w firmie, nieruchomość, samochód, ziemię. Tak żeby młodzi mieli cokolwiek na start.
Czułabym się lepiej ze świadomością, że ja też coś od siebie wniosę, a niestety nadal cisza. Rodzice niczego konkretnego nie zaproponowali. Kiedyś tylko wspomnieli, że możemy zająć górne piętro domu, ale chyba bez żadnego przepisywania na nas. Pojawił się też temat starego samochodu taty, który nam odda. Szczerze? Nie tak to sobie wyobrażałam.
Zrozumiałabym, gdyby mieli całą zgraję córek, ale przecież ja jestem tylko jedna.
Zupełnie nie wiem, jak mam z nimi o tym rozmawiać. Oni nigdy nie spali na pieniądzach, ale tragedii też wielkiej nie było. Byłam święcie przekonana, że odkładają coś na czarną godzinę, a to jest właśnie taki moment. Koleżanki dostają klucze do nowych mieszkań - my musimy o wszystko sami zadbać. Boję się tylko, że nie starczy nam na to życia.
Odnoszę wrażenie, że moi rodzice trochę przespali temat i dlatego teraz milczą. Nie spodziewałam się takiego potraktowania. Oczywiście planów nie zmieniam, do ślubu dojdzie w terminie, ale do pełni szczęścia będzie trochę brakowało. Nie wiem, czy rodzina narzeczonego zdaje sobie sprawę z sytuacji. Może oni nadal na coś liczą?
Jeśli nastawienie mamy i taty się nie zmieni, to najem się strasznego wstydu.
Beata
Zobacz również: LIST: „Pracuję w banku i widzę, ile oszczędności mają młodzi ludzie. Dramat”