Doskonale pamiętam początki mojej „kariery”. Przez jakieś 2-3 lata pracowałam na śmieciówkach i nie mogłam sobie praktycznie na nic pozwolić. Nie miałam ubezpieczenia, ani wystarczająco dużo kasy, żeby móc zacząć żyć na własny rachunek. Jeszcze długo siedziałam rodzicom na głowie i było mi zwyczajnie wstyd.
Zobacz również: Bezrobotna z wyboru. 33-letnia Paulina nie martwi się załamaniem na rynku pracy
Jakimś cudem wreszcie udało się zdobyć etat i niewielką podwyżkę. Włożyłam naprawdę sporo wysiłku w to, żeby móc się wyprowadzić z domu, opłacać swoje rachunki i nie prosić nikogo o pomoc. Mniej więcej rok temu zaczęłam zarabiać tyle, że poczułam się w miarę bezpieczna. To naprawdę niesamowite uczucie.
I teraz nagle mam to wszystko stracić.
Niektórzy mówią, że powinnam być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. W końcu nie straciłam roboty, ale „tylko” obniżono mi pensję. Rzeczywiście, radość aż mnie rozpiera. Dzięki nowej stawce praktycznie nie wiem, na czym stoję i czy za chwilę nie będę musiała wracać z podkulonym ogonem do domu rodzinnego.
Branża, w której pracuję, niestety dość szybko odczuła skutki koronawirusa. A raczej pozamykania wszystkiego na cztery spusty. Szefostwo jakoś próbowało się bronić, ale wreszcie zapadła decyzja - zawieszamy działalność. Kilka osób wyleciało, innym obcięto godziny i wszystko wisi na włosku.
Z całkiem przyzwoitej pensji na przeżycie została mi ta minimalna.
Zobacz również: Koronawirus tnie pensje. O ile pracodawca może obniżyć Twoje wynagrodzenie?
Wszystko oczywiście zgodnie z prawem, bo nowe przepisy pozwalają wprowadzić ostre cięcia. Teoretycznie chodzi o ochronę miejsc pracy, ale szczerze mówiąc - raczej nie jest mi w tym momencie do śmiechu. Mam różne zobowiązania, przyzwyczaiłam się do mojego życia i nagle muszę jakoś związać koniec z końcem.
Za chwilę dostanę pierwszą pensję po zmianach. Ta spadła z około 4 tysięcy złotych netto do jednej z najmniejszych możliwych - 2 tysiące z groszami. Inni mają jeszcze gorzej, ale to akurat marne pocieszenie. Z oczywistych względów nie zdążyłam za dużo odłożyć i teraz naprawdę nie wiem, co dalej.
Mam wybór: głodować albo opłacić wszystkie rachunki.
Nie chodzi o to, że jestem jakaś rozpieszczona i nie znam prawdziwego życia. Po prostu trudno tak z miesiąca na miesiąc przestawić się na zupełnie inny styl życia. Wynajmuję mieszkanie, płacę rachunki, mam swoje potrzeby i teraz nagle mam to wszystko ogarnąć za połowę pensji. Każdy na moim miejscu by zwariował.
Mogę żyć skromnie, ale bez przesady. Ta zmiana jest zbyt duża i doszło do niej za szybko. Nie da się przestawić z dnia na dzień. Właściciel mieszkania nie będzie czekał na należne mu pieniądze. Podobnie jak inni, którym nadal co miesiąc muszę płacić. W sklepach też ceny rosną w zastraszającym tempie.
To oznacza wegetację i jakoś nie potrafię się cieszyć z wielkiej łaski pracodawcy. Etat niby nadal mam, ale co z tego?
Sara
Zobacz również: Koronawirus to nie tylko utrata pracy. W tych branżach zapotrzebowanie na pracowników wciąż rośnie