To bardzo ważne wydarzenie w życiu naszej rodziny. Do tej pory byliśmy zawsze blisko, a kiedy gdzieś wyjeżdżaliśmy - to razem. Jest między nami silna więź, dlatego bardzo przeżywamy wyprowadzkę najstarszej córki. No, ale tak trzeba. Dzięki własnej pracy dostała się na wymarzone studia do innego miasta i mogę być z niej tylko dumna.
Zobacz również: „Mamy 5 tys. zł miesięcznie i ledwo nam starcza do końca miesiąca”
Co nie oznacza, że się nie boję. To jednak 19-latka, która zawsze mogła polegać na rodzicach. Być może trochę nadopiekuńczych. Dbaliśmy o wszystko i niczego jej nie brakowało. Teraz nagle sama ma wziąć odpowiedzialność za swoje życie. A także budżet, co może się bardzo różnie skończyć. Albo podejdzie do tematu z głową, albo szybko jej braknie.
Nie oczekujemy od niej, że nagle połączy studia z pracą. Przez pierwsze lata powinna skupić się wyłącznie na nauce, dlatego może liczyć na nasze wsparcie finansowe. Jedyny problem, to ustalenie jego wysokości.
Pierwsza wersja była taka, że chcemy i możemy dać jej tysiąc złotych miesięcznie, co pozwoli na opłacenie pokoju w akademiku, obiadów na stołówce i jeszcze kilka groszy zostanie na inne wydatki. Rozeznałam się trochę w temacie i sama stwierdziłam, że to może nie wystarczyć. Ona ciągle będzie prosiła o więcej, a to się po prostu mija z celem.
Dlatego po dokładniejszych wyliczeniach stwierdziliśmy, że niech będzie 1500 zł. To już jest solidna kwota, która pozwoli jej wygodnie żyć. A my przynajmniej nie będziemy ciągle wysłuchiwać, jaką to ona klepie biedę. Rozmawiałam na ten temat ze znajomymi i nikt nie wypłacał studiującemu dziecku więcej. Co ona na to? Zamiast podziękować, to nadal kręci nosem.
Ona to sobie wszystko dokładnie przemyślała i wychodzi na to, że wciąż jej mało. Według córki w dzisiejszych czasach 2000 zł to absolutne minimum, żeby przetrwać w dużym mieście.
Zobacz również: Dokładnie tyle chcą zarabiać młodzi Polacy. Dla niektórych to jednak śmieszna kwota
Sama nie wiem, bo od dawna żyję w mniejszej miejscowości, a w moich studenckich czasach człowiek naprawdę nie miał nic. Coś mi się jednak wydaje, że 2000 zł wystarczyłoby nie tylko na pokój w akademiku, ale normalnym mieszkaniu. Być może nawet własną kawalerkę. Córka nigdy nas specjalnie na nic nie naciągała, a teraz mam wrażenie, że wykorzystuje sytuację.
Zaczynało się od tysiąca, a teraz na tapecie są już dwa. Że to niby konieczność, bo inaczej będzie chodziła brudna i głodna, a zamiast się uczyć - zmusimy ją do podjęcia pracy. Gubię się w tym wszystkim. Równocześnie zdaję sobie sprawę, że koszty życia ostatnio drastycznie wzrosły. Tylko skąd ja mam wziąć taką kwotę?
Oboje z mężem pracujemy w firmach, gdzie dostajemy przeciętne pensje. Teraz nagle jedną z nich mamy przelewać na potrzeby dziecka. Może być bardzo ciężko i budżet nam się nie domknie.
Jestem naprawdę dumna, że pierworodna za 5 lat zostanie magistrem, ale trochę inaczej to sobie wyobrażałam. Studia w Polsce są niby darmowe, a tu wypada wziąć dodatkowy etat, żeby zapewnić dziecku jako taki byt. Kogo stać na to, by oddawać całą wypłatę? Ta kwestia nie daje mi spokojnie spać. Cały czas mam poczucie, że my jej nie okazujemy wystarczającego wsparcia.
Dla niej ten wyjazd to ogromna sprawa i nie powinna przynajmniej martwić się o środki. Od tego ma się rodziców. Tylko czy ona naprawdę aż tyle potrzebuje? I skąd ja mam na to wziąć? Byłoby kiepsko, gdyby koleżanki z jej roku miały wszystko, a naszej Paulince braknie na podstawowe potrzeby.
Coraz częściej sobie myślę, że nas po prostu nie stać na studia dzieci. Za 2 lata syn zdaje maturę, a wtedy wydatki już całkiem nas pogrążą. Przydałoby się takie 500+ dla studentów państwowych uczelni, którzy uczą się poza rodzinnym domem.
Ewa
Zobacz również: Tak się żyje za 500 zł miesięcznie. Patrycja przeanalizowała swój skromny budżet