Podobno bezrobocie w Polsce jest rekordowo niskie. Już nie trzeba się aż tak płaszczyć, żeby zostać zatrudnionym, bo brakuje dobrych pracowników. Firmy wręcz się o nich biją. Brzmi fajnie, dlatego skończyłam studia chyba w najlepszym możliwym momencie. To już nie są te czasy, kiedy o jedno stanowisko walczyło kilku kandydatów. Myślałam, że będę mogła przebierać w ofertach i zaproponują mi świetne warunki.
Zobacz również: Dostaniesz pracę, jeśli PO rozmowie kwalifikacyjnej zrobisz tę niepozorną rzecz
Tym bardziej, że skończyłam bardzo perspektywiczny kierunek i eksperci w tej branży są na wagę złota. Doszło wręcz do tego, że jak coś nam nie pasuje, to można z czystym sumieniem zrezygnować. Zaraz pojawi się kolejna, tym razem lepsza oferta. Trochę wyczekałam i wreszcie odezwali się do mnie z firmy, w której każdy z moim wykształceniem chciałby pracować.
W miniony poniedziałek miało być już po wszystkim, ale zaliczyłam małą wpadkę. Na pewno nie dyskwalifikującą.
Kilka dni przed ostateczną rozmową trochę się rozchorowałam. Robiłam wszystko, żeby dojść do siebie. Siedziałam w domu, brałam leki i rzeczywiście było coraz lepiej. Przyszłego pracodawcy raczej nie obchodzi nasza chwilowa niedyspozycja. Nawet im o tym nie wspominałam, żeby nie wyjść na jakiegoś słabeusza. Dzień przed rozmową położyłam się wcześniej, połknęłam tabletki i rano miałam być jak nowonarodzona.
Do teraz nie wiem, co się stało, ale budzik nie zadzwonił albo odruchowo go wyłączyłam. Obudziłam się 20 minut przed ustalonym terminem, a siedziba firmy jest na drugim końcu miasta. Jakoś się ogarnęłam, wezwałam taksówkę, ale i tak dotarłam tam prawie godzinę po czasie. Mimo wszystko byłam dobrej myśli, bo przez telefon rekruterka wydawała się bardzo życiowa.
Nawet do mnie nie wyszła. Recepcjonistka do niej zadzwoniła i usłyszałam, że nie może podejść, bo trwa rekrutacja.
Zobacz również: „Test kubka kawy”. W ten dziwny sposób pracodawca sprawdza, czy warto cię zatrudnić
No właśnie, a ja jestem jedną z najpoważniejszych kandydatek - sama tak wcześniej mówiła. Skoro już się tam pojawiłam, to nie odejdę z niczym. Miałam zamiar czekać do skutku, ale nagle przyszedł SMS od niej. Dziękujemy za udział w rekrutacji, ale szukamy odpowiedzialnych i punktualnych pracowników. Zabrzmiało to strasznie bezczelnie. Szczególnie, że była pewnie piętro wyżej i mogła mi to powiedzieć prosto w twarz.
Poddałam się i ruszyłam do wyjścia. Wtedy ktoś zjechał windą i zaczepiła mnie jej asystentka czy ktoś taki. Powtórzyła tylko, że terminy są w tej branży świętością. Skoro nie podołałam jeszcze przed zatrudnieniem, to raczej sobie nie poradzę. Mówię jej - choroba, tabletki, budzik. Ona na to, że wypadki chodzą po ludziach. Życzy mi zdrowia i żegna.
Straciłam największą życiową szansę przez taką głupotę. Tam chyba nie pracują żywi ludzie, ale jakieś bezduszne roboty.
Jasne, spóźnianie się jest słabe. Zwłaszcza na rozmowę kwalifikacyjną. Ale czy chwilowa niedyspozycja powinna przekreślać moje wykształcenie i rzutować na całą karierę? Czułam, że to jest firma dla mnie. Jestem na siebie zła, że nie ustawiłam na wszelki wypadek dwóch budzików, ale jeszcze większy żal mam do nich. Potraktowano mnie jak jakąś uczennicę, która nie dotarła na sprawdzian i musiała zostać przed drzwiami klasy.
To ma być ten słynny rynek pracownika, gdzie człowiek może dyktować warunki? Nie wydaje mi się. Najgorsze jest to, że to mała branża i wiadomość i tej wpadce najprawdopodobniej szybko się rozniesie. Pewnie już inne firmy dostały cynk, żeby mnie unikać, bo jestem jakaś niepoważna. Jestem autentycznie załamana.
Mam mnóstwo zapału do pracy, ale chyba prędko jej nie dostanę. To chyba zbyt duża kara za 50 minut spóźnienia. Potraktowano mnie nieludzko.
Patrycja
Zobacz również: Tyle chcą zarabiać tegoroczne maturzystki. „Za mniej nie wstaję z łóżka. To wegetacja”