Do tej pory unikałam takich wyjazdów, bo strasznie mnie to stresowało. Daleko od domu, trudno się porozumieć, a i wysokie ceny robiły swoje. W tym roku zaryzykowałam ze względu na chłopaka. Namawiał mnie strasznie długo i przekonywał, że wszystko będzie w porządku. Odwiedziliśmy Grecję. Chociaż było tam naprawdę pięknie, to wracam z mieszanymi uczuciami.
Zobacz również: LIST: „Chłopak poskąpił na porządne wakacje. Zafundował najtańszą wycieczkę”
To, co najbardziej mnie przekonało, to zapewniania biura podróży. W ofercie jak byk napisano, że hotel jest często wybierany przez naszych rodaków. Są tam nawet polscy animatorzy. Uspokoiło mnie to bardzo i poleciałam przekonana, że nie ma się czego bać. Jakie było moje zdziwienie, kiedy problemy zaczęły się już przy zameldowaniu…
Niby obiekt popularny wśród Polaków, i rzeczywiście było ich tam sporo, ale bez języka obcego nie sposób sobie poradzić.
Całe szczęście, że mój chłopak zna podstawy angielskiego. Inaczej pewnie do dzisiaj byśmy tam stali i czekali na pokój. Było dokładnie tak, jak wcześniej myślałam. Trzeba ogarniać język obcy w stopniu komunikatywnym, bo inaczej czujesz się jak gość drugiej kategorii. O wiele łatwiej mają turyści z Niemiec i Rosji, bo mogą się dogadać po swojemu.
Animacje po polsku były, ale wyłącznie dla dzieci. Wszystkie wieczorne zabawy po angielsku, więc nawet się tam nie pchałam. W sklepikach i na plaży także ani me, ani be po polsku. Stresowało mnie każde wyjście i byłam uzależniona od innych. Tak to wyglądało w moich koszmarach i niestety się spełniło.
Mam żal. Jakoś ludzie z innych krajów nie mają takich problemów na wakacjach. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zna ich język.
Zobacz również: LIST: „Położyłam ręcznik na hotelowym leżaku, a ktoś i tak go zajął. Ludzie są podli”
Z ogłoszenia wynikało, że to niemal polski hotel, bo tak chętnie odwiedzany przez naszych rodaków. Faktycznie ich nie brakowało, ale na tym polskość się kończyła. Wszystkie dania opisane po angielsku, barman też tylko tak rozumie, a nawet w TV żadnego naszego kanału. Przyznam, że nie była to najbardziej komfortowa sytuacja w moim życiu.
Piękne widoczki, czysta i ciepła woda, a ja zamiast się wyluzować, to wróciłam jeszcze bardziej zestresowana. Kiedy potrzebowałam czegokolwiek, to chłopak musiał wkraczać do akcji ze swoją łamaną angielszczyzną. Moja jest jeszcze gorsza, bo nie uczyłam się prywatnie, a w szkole miałam pecha do beznadziejnych nauczycieli.
Jeśli tak to wygląda w innych częściach świata, to ja jednak wolę nasz zimny Bałtyk…
Największy żal mam do biura podróży, które przedstawiało to zupełnie inaczej. Miałam poczuć się tam jak w domu. Chłopak też powinien się zastanowić. Wiedział, czego się boję i jaka ze mnie poliglotka. Byliśmy tam 7 pełnych dni, a wyluzowałam w sumie chyba przez 2. Zwłaszcza wtedy, gdy nie musiałam się do nikogo odzywać. Przez całą resztę czasu byłam w ciągłym napięciu.
Żeby tylko nikt mnie nie zagadał… Żebym tylko zrozumiała, co sobie nakładam na talerz… Żeby to się wreszcie skończyło. Pierwszy i niemal na pewno ostatni taki wyjazd. Co z tego, że pogoda lepsza, skoro człowiek nie może być tam sobą. Chętnie bym kogoś poznała i pozwiedzała, ale z powodu języka wolałam się nie wychylać.
Jak to jest, że personel uczy się niemieckiego czy rosyjskiego, a polskich turystów ma gdzieś?
Julia
Zobacz również: LIST: „Moi znajomi mają po 30 lat i nigdy nie byli za granicą. To jest kalectwo”