Jakoś nigdy nie przekonywały mnie hasła w stylu pokochaj siebie, jesteś chodzącym ideałem, pokaż prawdziwą twarz. To slogany dobre dla zakompleksionych dziewczynek, a nie dorosłej kobiety, która poznała już życie. Nikt mi nie wmówi, że dzięki epatowaniu niedoskonałościami będę postrzegana lepiej. To bzdura i największe kłamstwo ruchu „body positivity”.
Zobacz również: Piękna i bestia w jednym. Jak bardzo zmienia nas makijaż?
Pokaż wszystkim wałeczki, zmyj makijaż, odsłoń cellulit. A po co to wszystko? Dziewczyny, które się w to bawią twierdzą, że dzięki otwartości bardziej lubią siebie. No i super, ale ja też nie narzekam. A pokazywać się sauté wcale nie zamierzam. Wręcz przeciwnie - ukrywam wszystko, co we mnie złe i dzięki temu czuję się świetnie.
Najbardziej z tego wszystkiego denerwuje mnie krytyka retuszu w gazetach, a nawet makijażu.
Podobno to zakłamywanie rzeczywistości i karmienie czytelniczek fałszem. Przepraszam bardzo, ale pokazywanie najlepszej wersji siebie to wcale nie oszustwo. Raczej zdrowy rozsądek. Skoro mam do dyspozycji kosmetyki i potrafię ich używać, to grzech nie skorzystać. Delikatny Photoshop też sprawi, że będę ładniejsza, a tym samym pewniejsza siebie.
Nigdy nie dam sobie wmówić, że jako kobieta muszę pokochać każdy centymetr swojego ciała. Mało tego - że muszę do tego przekonać także swojego faceta. Mam przed nim eksponować zmarszczki, wałeczki, przebarwienia i wszyscy będą szczęśliwi. Nie jestem na świecie od wczoraj, żebym w to uwierzyła.
Jestem w stanie się nawet przyznać, że mój narzeczony nigdy nie widział mnie w 100 procentach naturalnej.
Zobacz również: W Internecie wyglądają jak boginie. Do momentu, kiedy zmyją makijaż
Po ślubie też nie zamierzam odkrywać wszystkich kart. Ok, wstawanie skoro świt, żeby poprawić make-up to nie jest nic fajnego, ale czasem trzeba się poświęcić. Przynajmniej dzięki temu zawsze jestem dla niego atrakcyjna. Czy gdyby zobaczył wory i zmarszczki pod moimi oczami, to kochałby mnie bardziej? Nie wydaje mi się.
Faceci są wzrokowcami i takie slogany do nich nie przemawiają. Oficjalnie są w stanie potwierdzić, że naturalność jest super. Ale z tyłu głowy i tak mają obraz idealnej kobiety. Zrobionej, wymalowanej i przebranej. Być może mój narzeczony się nie odkocha, kiedy wreszcie zobaczy prawdę, ale na pewno nie będę dla niego atrakcyjniejsza.
W jakim celu mam psuć dobre wrażenie? Bo jakaś feministka uważa makijaż za przejaw zniewolenia?
Czuję się źle bez grubej warstwy makijażu na twarzy. Podkład, korektor i puder to moja druga skóra. Kiedy patrzę na te sińce i bruzdy, wtedy w ogóle nie czuję się sobą. Nie chcę też, żeby ogień między nami wreszcie wygasł. Jesteśmy razem od lat i jakoś moja strategia się sprawdza. Iskrzy tak samo, jak na początku znajomości.
Facet nie musi wiedzieć, co mam pod maską. Nawet go to specjalnie nie interesuje. To „wyzwolone kobiety” na siłę próbują wmówić mężczyznom, że powinni wręcz domagać się od partnerek naturalności. Ostatecznie samiec to jednak samiec. Kręci go to, co ładne i gładkie. A taka jest moja buzia po nałożeniu sporej ilości specyfików.
Wiem, że moja opinia nie jest zbyt popularna, ale naprawdę - nie polecam się tak obnażać. Chodzę z „tapetą” od świtu do zmierzchu i źle na tym nie wyszłam.
Ada
Zobacz również: Bez makijażu nie wychodzą z domu. Ujawniamy, co starają się ukryć