Całe życie mieszkam w bloku i nigdy nie narzekałam. Przed wyprowadzką od rodziców wszystko było w porządku. Sąsiedzi bardzo fajni, przyjaźnie nastawieni, żadnych głośnych imprez, śmiecenia, sikania po windach i klatkach itd. Taka mała społeczność, gdzie każdy się znał. Myślałam, że w nowym budownictwie będzie podobnie.
Zobacz również: LIST: „Sąsiedzi zostawili mi na wycieraczce list z obelgami. Przeczytajcie”
Nieco ponad rok temu wzięliśmy ślub, a od dwóch miesięcy jesteśmy też rodzicami. Na chwilę przed rozwiązaniem zamieszkaliśmy razem w nowym mieszkaniu, które dostaliśmy od rodziców męża. Kupili je, kiedy nie było nawet fundamentów i trzymali to w tajemnicy. Niesamowicie nam to ułatwiło życie. A byłoby jeszcze lepiej, gdyby dało się dogadać z innymi lokatorami.
Nie ma ich tu jeszcze zbyt wielu, bo wiele mieszkań czeka na wykończenie. Ale ci którzy są - wystarczająco psują mi nerwy…
Mówią „dzień dobry”, raczej stosują się do godzin, kiedy można wykonywać głośne prace remontowe i żadnego wandala nie spotkałam. Ale wystarczy jedna dziwna rodzina i cały czar pryska. To akurat najbliżsi sąsiedzi mieszkający za ścianą. Młode małżeństwo w małym dzieckiem, więc teoretycznie powinniśmy się dogadać. Na razie same zgrzyty, bo im coś nie pasuje.
Uważam, że na siłę szukają dziury w całym. Tak jak np. z moim wynoszeniem śmieci. A raczej niewynoszeniem, bo zazwyczaj nie jestem w stanie się zabrać. Wygląda to tak, że z kosza już się wysypuje, więc kiedy wychodzę na spacer z dzieckiem, to próbuję się tego pozbyć. Czasami jednak za dużo mam tych szpargałów i worek zostaje przed drzwiami.
Czy to aż taka straszna zbrodnia, żeby ciągle o tym gadać i upominać? Powinni zrozumieć moją sytuację.
Zobacz również: LIST: „Denerwują mnie ludzie mieszkający na blokowiskach. Z nimi jest coś nie tak”
Czasami człowiek się przeliczy i nie ma innego wyjścia. Wózek ciężki, dziecko w środku, torebka, czasami jakaś siatka. Choćbym chciała, to nie jestem w stanie wciąć jeszcze worka. Wynoszę go z mieszkania w dobrej wierze, ale czasem się przeliczę. A wolałabym, żeby już w domu nie stał. Śmieci jednak ładnie nie pachną, a na klatce jakoś się to rozniesie.
W praktyce wygląda to mniej więcej tak: około godziny 11.00 wychodzę na spacer z wózkiem i stawiam przed naszymi drzwiami śmieci. Wracam o 13.00, ale nie mogę się wrócić, bo jestem sama z dzieckiem. Worek stoi tam do 16-17. Mąż wraca i nawet nie wchodzi do domu, tylko od razu wynosi do kontenera.
O co tyle krzyku? Dla mnie to ułatwienie życia, a taka sytuacja przecież długo nie potrwa. Maluch zacznie chodzić, to wtedy zabiorę się ze wszystkim.
A tu ciągłe wiercenie dziury w brzuchu… Jak mnie sąsiedzi z mieszkania obok spotykają na klatce, to ciągle jeden temat. Że zastawiłam drogę, że śmierdzi, że coś się wylało z tego worka. To już jest mówione ze złej woli, bo naprawdę nie jest aż tak źle. Ja też bym mogła powiedzieć, że trzaskają drzwiami o 6 rano albo ich pies stuka głośno w posadzkę. Ale tego nie robię, bo blok to nie kościół, gdzie ma być sterylnie czysto i cicho.
Wystawiałabym ten worek dla świętego spokoju na balkon, ale mamy bardzo mały i osłonięty tylko poręczami. Ciągle bym w to wchodziła i byłby cały czas widoczny dla wszystkich wchodzących do bloku.
Strasznie się czepiają, a myślałam, że trafili nam się fajni ludzie. Atmosfery jak w bloku rodziców to raczej nie uda się odtworzyć. Tu każdy myśli tylko o sobie i szuka problemów tam, gdzie ich nie ma.
Natalia
Zobacz również: LIST: „Sąsiadom przeszkadza moje płaczące dziecko. Mszczą się w perfidny sposób”