W języku polskim jest takie powiedzenie: „obyś cudze dzieci uczył!”. Zawsze myślałam, że jest mocno przesadzone. Nauczycielom wcale nie jest aż tak źle. Kokosów może nie zarabiają, ale cieszą się szacunkiem i w ciągu roku mają sporo wolnego. Sama wybrałam ten zawód z powołania. W mojej rodzinie nikt nigdy nie pracował w edukacji, więc nie jestem członkiem żadnego nauczycielskiego klanu.
Zobacz również: Karygodne zwierzenia nauczycieli: Do czego NIE PRZYZNAJĄ SIĘ uczniom?
Trzeba było wybrać jakieś studia i te wydawały się najbardziej sensowne. Nawet jeśli nie będę pracowała w szkole, to pedagogika jest dość uniwersalnym kierunkiem. Później zawsze można zrobić zupełnie inną podyplomówkę. Życie potoczyło się tak, że ledwo się obroniłam i już dostałam etat. Rozpierała mnie duma, bo wyobrażałam sobie, jak fajnie teraz będzie.
Po ponad miesiącu pierwsze emocje trochę opadły. Jednak nie jest aż tak różowo, bo nie czuję się szanowana ani przez dyrekcję, ani przez dzieci i ich rodziców.
Pensja nie jest najgorsza, jak na początek kariery w edukacji. Pełny etat, w czasie gdy wiele moich koleżanek z roku dostało jakieś cząstki - 3/4 albo 0,65. Do pracy mam blisko, szkoła dobrze wyposażona, a przełożeni dość wyrozumiali. Teoretycznie nie mam więc na co narzekać. Prawda jest jednak taka, że wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego, jak traktują mnie wychowankowie i ich opiekunowie.
Wiem, że na autorytet trzeba sobie zapracować, ale bez przesady. Każdy powinien dostać kredyt zaufania. Ja tego zupełnie nie widzę. Jestem dla nich najzwyklejszym pracownikiem szkoły, który nie zasługuje na szacunek i uznanie. Przekonałam się o tym w czasie mojego pierwszego Dnia Nauczyciela w życiu. W ostatni piątek zorganizowano nam to święto.
Czego się spodziewałam? Miłych słów, drobnych upominków… Tego wszystkiego, co kojarzę z czasów mojej edukacji.
Zawsze składaliśmy się na jakiś porządny prezent, jeden z uczniów składał życzenia w imieniu całej klasy, przychodził też ktoś z komitetu rodzicielskiego. Czuło się, że to wyjątkowa sytuacja. Nauczyciele wychodzili ze szkoły obładowani paczkami i kwiatami. Nikt nie traktował tego jako łapówki. Po prostu miły gest. Wiem, że w większości szkół nadal tak to wygląda. Widocznie nie w tej mojej…
Zobacz również: Apel wściekłej nauczycielki: „Wychowujcie swoje dzieci, bo do szkół przychodzi mała patologia!”
Najpierw był apel na sali gimnastycznej. Później wszystkie klasy rozeszły się do sal lekcyjnych i to był moment na indywidualne świętowanie. W praktyce wyglądało to tak, że jedno z dzieci podeszło do mnie ze zwieszoną głową i wręczyło małą torebeczkę. Wymamrotało „wszystkiego najlepszego” i tyle. Dostałam zmazywalny długopis, który nie kosztuje więcej, niż 10 zł.
Do tego żadnych kwiatów, więc naprawdę poczułam się jak nauczycielka gorszej kategorii.
Wróciłam do domu mocno zawiedziona i zawstydzona. Partner spodziewał się, że przyjdę obładowana bukietami i innymi prezentami. Mama później do mnie dzwoniła, żebym jej opowiedziała, co dostałam. Dla nich i dla mnie to normalne, że w Dniu Nauczyciela tak powinno być. Honor wszystkich próbowała ratować jedna z mam, która odbierając syna wręczyła mi czekoladki.
Nie do końca wiem, jak to wytłumaczyć, żeby nie wyjść na osobę zachłanną. Mnie nie interesuje wartość tych prezentów. Chodzi mi raczej o sam fakt. Chyba każdy student pedagogiki wyobraża sobie ten moment, bo pamiętamy, jak wyglądało to kiedyś. Okazało się, że to kolejny zwykły dzień w pracy.
Tak, wiem że dostajemy za to pieniądze. Że to nasza misja i nie o prezenty chodzi. Ale takie gesty są po prostu miłe i dają motywację do działania. Ja mam wątpliwości, czy chcę tam wrócić w poniedziałek.
Karolina
Zobacz również: EXCLUSIVE: Czego nauczyciele nie znoszą w uczniach? (Tego boją się powiedzieć głośno!)