Halina długo nie mogła mieć dzieci. Metoda in vitro okazała się jedynym ratunkiem. Czy dziś cieszy się z podjętej przed trzema laty decyzji?
„Witam Redakcję oraz Czytelniczki Papilota,
Przeczytałam ostatnio na Papilocie artykuł o tym, czy każda kobieta ma prawo do dziecka, który dotyczył metody in vitro. Jak zawsze zajrzałam także w komentarze i ku memu zaskoczeniu wiele z nich było bardzo krytycznych. Niektóre z was pisały, że to nieetyczne, popierając zdanie Kościoła. Dlatego właśnie postanowiłam napisać - jako matka dwóch wspaniałych dziewczynek z probówki.
Z mężem zostaliśmy wychowani w duchu katolickim i postanowiliśmy zaczekać z seksem aż do ślubu. Bardzo się cieszę z naszej decyzji, ponieważ dzięki temu nasze pierwsze zbliżenie zyskało coś mistycznego - nie było jedynie aktem seksualnym, ale manifestacją miłości w pełnym tego słowa znaczeniu. Po kilku miesiącach zaczęliśmy rozmawiać o dziecku - zgodziliśmy się, że oboje czujemy się gotowi na pojawienie się w naszym domu maleństwa. Ja mam trójkę rodzeństwa, mąż dwójkę, więc było dla nas naturalne, że rodzina powinna być duża, a w domu powinny być dzieci. Odstawiłam pigułki (wiem, wiem, Kościół ich zabrania, więc jak taka katoliczka mogła je brać?! Dlatego od razu podkreślę, że nie jestem bezkrytyczną wobec nauki Kościoła osobą) i z wielką radością rozpoczęliśmy starania o potomstwo. Kiedy po trzech miesiącach wciąż pojawiała się miesiączka, po raz pierwszy poczułam się zaniepokojona. Zaczęłam szperać w Internecie, skontaktowałam się z ginekologiem. On mnie uspokoił, mówiąc, że niepokoić to się mogę za rok, bo trzy miesiące to praktycznie nic. Jednak wraz z każdym kolejnym miesiącem coraz bardziej się martwiłam, a każdy kolejny okres traktowałam niemal jak poronienie - tak bardzo pragnęłam zajść w ciążę.
Ze swoich niepokojów zwierzyłam się Tomkowi. Zaproponowałam, żebyśmy się zbadali pod kątem bezpłodności. Ku mojemu zaskoczeniu on (jak każdy dumny samiec?) powiedział, że na żadne badania nie pójdzie, że na pewno jest zdrowy i że nie powinnam w to wątpić. Wtedy mniej więcej trafiłam na artykuł o naturalnych metodach wspomagania płodności - specjalna dieta, która rzekomo miała wzmacniać plemniki oraz pozycje, które miały sprawiać, że jego nasienie dotrze do moich jajowodów szybciej. Niestety, nadal nic z tego. Wreszcie udało mi się przekonać Tomka i razem zgłosiliśmy się do lekarza. On wyjaśnił nam, że zazwyczaj najpierw badaniom poddaje się mężczyznę i dopiero, gdy okaże się, że z nim wszystko OK, bada się także kobietę. Dla Tomka była to prawdziwa trauma. Na szczęście, wreszcie się zgodził. Jego plemniki okazały się prawidłowe, zdolne do zapłodnienia. U mnie natomiast po licznych badaniach wykryto niedrożność jajników.
Od lekarza, po tym jak ogłosił tę straszną diagnozę, wracaliśmy do domu, milcząc. Wtedy też dowiedzieliśmy się, że jeśli chcemy posiadać dziecko, mamy trzy alternatywy - adopcja, czekanie na cud albo in vitro. I ja, i mąż byliśmy bardzo sceptycznie nastawieni do tej metody. Nie dlatego, że Kościół tego nie popiera, a my jesteśmy ślepo zapatrzeni w jego naukę. Każdy powinien sam tworzyć dla siebie normy etyczne i żyć w zgodzie z nimi, a ja uważałam tego rodzaju ingerencje w życie za nienaturalne. Tak samo jak zawsze z lękiem myślę o GMO oraz klonowaniu, tak też obawiałam się konsekwencji in vitro. Zaczęłam szukać o tym informacji, przeczytałam wiele artykułów, spotkałam się z niezliczoną ilością lekarzy. Udałam się nawet do księdza, podczas spowiedzi zwierzając mu się z moich dylematów. Bardzo mnie zawiódł, przedstawił mocno konserwatywny, niewyrozumiały pogląd, a nie potrafił mi odpowiedzieć na żadne konkretne pytanie… Po kilku miesięcach rozważań i tęsknoty za dzieckiem, wraz z Tomkiem postanowiliśmy spróbować in vitro.
Były problemy, były łzy, było oczekiwanie i niepokój. Na domiar złego moja mama, bardzo wierząca, zupełnie mnie nie wspierała, twierdząc, że „grzeszę”.
Dziś, trzy lata później, jestem szczęśliwą mamą dwuletnich Kai i Julki. Urodziły się jako bliźniaczki (to zdarza się stosunkowo często w efekcie zapłodnienia in vitro, gdyż wszczepia się więcej niż jedną zapłodnioną komórkę jajową), są zdrowymi, uśmiechniętymi dziewczynkami. Kocham je ponad życie, nie wyobrażam sobie, kim byłabym bez nich. Zdobycze współczesnej medycyny pozwoliły mi cieszyć się macierzyństwem, czego bym nie zaznała, gdyby nie wspaniali lekarze, na których udało mi się trafić. Pragnę im podziękować z całego serca oraz zachęcić wszystkie kobiety, które boją się ingerencji w swój organizm. Jeśli jest szansa, abyście były mamami, to skorzystajcie z niej! Ja wierzę, że Bóg cieszy się razem ze mną ze szczęścia mojego i mojego męża. Gdyby nie nauka, moich córeczek by nie było. W przyszłości, za kilka lat, na pewno opowiem im, jak powstały. Nie ma w tym nic złego. I moja mama także bardzo je kocha, nazywając je żartobliwie swoimi „szklanymi księżniczkami”. Kiedyś razem im wytłumaczymy, o co chodzi…
Pozdrawiam Was serdecznie, Redakcji życzę wielu poczytnych artykułów, a Papilotkom wszystkiego, co najlepsze!
Halina”
Na wasze listy czekamy pod adresem: redakcja(at)papilot.pl, najciekawsze zostaną opublikowane.
Zobacz także: