Drogie Czytelniczki!
Czy tylko ja się tak czuję? Przesadzam? Pewnie trochę tak, ale nie mogę nic na to poradzić. Kiedyś wydawało mi się, że życie kończy się po czterdziestce. Oczywiście nie dosłownie, ale wszystko, co najciekawsze już się zdarzyło. Jeśli do tej pory było beznadziejnie, to tak pozostanie. Potem myślałam, że to 30. urodziny są takie. Młodość przeminęła, a najważniejsze decyzje powinny już zostać podjęte. Jeśli nic z tego nie wyszło, dalej będzie już tylko gorzej. Za chwilę kończę 25 lat i mam wrażenie, że już teraz przeżywam kryzys wieku średniego!
Boję się tego dnia, chociaż wiem, że to tylko umowna granica. Ale nic nie przemawia za tym, żeby się cieszyć. Może na to za wcześnie, ale zrobiłam sobie rachunek sumienia i wyszło na to, że niewiele w życiu osiągnęłam. Na pewno nie tyle, ile chciałam. A każdy kolejny rok działa na moją niekorzyść. Tak naprawdę wciąż nie stanęłam na własnych nogach, nie mam perspektyw i żaden z moich planów się nie zrealizował. Pewnie dużo w tym mojej winy, ale wydaje mi się, że to też wina okoliczności. Coraz trudniej młodemu człowiekowi wystartować.
Nie mam nic, a chciałam mieć wszystko. To się nie zmieni, ani za 5, ani za 10 lat. W tym sensie jestem przegrana, bo nie widzę żadnej szansy na poprawę.
Kiedy spotykam kogoś, kogo od dawna nie widziałam, nawet nie wiem co odpowiedzieć na pytanie „co u ciebie?”. Nic nowego? Wszystko dobrze? Nie, szczerze mówiąc, to jest tragicznie.
To już nawet nie jest ten przysłowiowy kryzys wieku średniego, ale pełne przekonanie, że nic się nie osiągnęło. Czas nie działa na moją korzyść. Źle wystartowałam i tak też skończę. I skąd tu brać chęć do dalszego życia? Nie wiem, może ktoś sobie z tym poradził i wskaże to cholerne światełko w tunelu, na które czekam od tak dawna...
Urszula
Przede wszystkim, żeby poczuć się pewnym i spełnionym trzeba mieć jakąś pewność jutra. Ja nie wiem co mnie czeka za kilka godzin, kiedy wchodzę do mojej znienawidzonej pracy, a co tu mówić o kolejnych dniach. Może mnie zwolnią? Przecież mogą. Jest tyle osób na moje miejsce, a nie wiążą nasz żadne trwałe umowy. Moje życie opiera się na śmieciówce, którą podpisuję co miesiąc. Jest tak skonstruowana, że praktycznie każdy moment może być ostatnim w mojej „karierze”. W takich warunkach nie może być mowy o żadnej stabilizacji.
Ciągle słyszę, że kobieta przed trzydziestką powinna wziąć ślub, założyć rodzinę i mieszkać na swoim. Ale jak to zrobić, skoro nie ma się bogatych rodziców, którzy to wszystko sfinansują? Mnie samej nie stać nawet na skromne życie w kawalerce, a co tu mówić o poważniejszych sprawach. Już nie mówię o tym, że nawet nie miałabym z kim tej rodziny założyć, bo w życiu uczuciowym też u mnie słabo. Nie miałam szczęścia i nie zakochałam się szczęśliwie kilka lat temu, jak wiele moich koleżanek.
Powinnam być radosną młodą kobietą, która chce smakować życia, a jestem sfrustrowaną i niesamodzielną smarkulą. Nie tylko na własną prośbę. Takie są „okoliczności”.
Zacznijmy od tego, że sama wybrałam sobie studia. Nie mam w rodzinie lekarzy i prawników, rodzice nawet nie mają dyplomów, więc miałam wolną rękę. Cieszyli się, jeśli czymkolwiek się zajmę. Trafiłam na wymarzony kierunek, który bardzo mnie interesuje, ale nie daje żadnych perspektyw. Wtedy o tym nie myślałam. Liczyło się tylko to, żeby się dostać, zaliczyć i zostać tym wymarzonym magistrem. Dzisiaj nim jestem i jakoś nie czuję się szczególnie wyróżniona. Nawet moi najgłupsi znajomi z liceum mają ten tytuł.
Na co mi się to zdało? Kompletnie na nic. Odczuwam satysfakcję tylko wtedy, kiedy muszę wskazać poziom wykształcenia. Wyższe fajnie brzmi. Nic więcej! Zmarnowałam kilka lat na naukę czegoś, co jest fajne i moim zdaniem potrzebne, ale pracodawcy myślą inaczej. W ten sposób miotam się od wielu miesiącach na śmieciówkach w podrzędnych firmach i czuję się jak ich niewolnik. W ogóle się nie rozwijam, bo nikt nie dał mi takiej szansy. A może jej sobie nie wywalczyłam, ale to raczej niemożliwe.
Jestem młodą, rozgarniętą kobietą z dyplomem, która po studiach zarabia 1500 zł. I jak tu mówić o „starcie w przyszłość”. Ja nie mam teraz żadnej przyszłości.
Moje życie uczuciowe to też katastrofa. Szczerze zazdroszczę tym, którzy poznali się wiele lat temu i wytrwali. Znam takie pary – niektórzy chodzą ze sobą nawet od czasów gimnazjum, inni poznali się w szkole średniej, albo na początku studiów. Są już jak stare, dobre małżeństwa. Znają się na wylot, wiedzą na co liczyć i mają odwagę myśleć o tym, co dalej. Dwie najbliższe koleżanki są już po ślubie, inną czeka to za rok. Ja nawet nie mam kandydata, a co tu mówić o pewności.Wiem, że to głównie moja wina, ale co to zmienia?
Zawsze byłam nieśmiała i wycofana. Kiedy one z dumą mówiły, że mają chłopaka, ja – nawet jeśli z kimś się „kolegowałam” - udawałam, że to nic takiego. Takich znajomości było kilka i żadna nie przetrwała próby czasu. Brakowało mi pewności i to się na mnie mści. Wstydziłam się powiedzieć, że kogoś kocham i że chcę z nim być. No i mam za swoje. Od dwóch lat nie mam nawet takich „kolegów”, a co tu mówić o czymś poważniejszym.
One wyjeżdżają z ukochanymi na egzotyczne wakacje, ja siedzę z rodzicami w domu. One się zaręczają, a ja mogę najwyżej podjąć decyzję, które spodnie założyć do pracy, której tak nie znoszę.
A wyszło jak wyszło – jestem sama, nie mam nic, śmiesznie mało zarabiam, nie mam stałej pracy. Obawiam się, że już nawet nie mam tych naiwnych marzeń. Co się miało stać, to powinno się wydarzyć już jakiś czas temu. Ja głupia czekam i się nie doczekam.
Może to głupio zabrzmi z ust 25-letniej dziewczyny, ale mam wrażenie, że przegrałam życie. W tym wieku już coś powinnam mieć na koncie – pieniądze, miłość, minimalną satysfakcję. Nie mam kompletnie nic i czuję się niepotrzebna. Najgorsze jest to, że nie widzę większych szans na zmianę w perspektywie nawet kilku kolejnych lat. A skoro tak, to już teraz mogę spisać się na straty.
Podsumowanie tego, co do tej pory mi się przydarzyło, może być tylko negatywne. Fakty są takie, że niczego nie osiągnęłam i nawet nie widzę światełka w tunelu. Czy znajdę jakąś normalną pracę? Może jakimś cudem za kilka lat, ale to zdecydowanie za późno. Czy zakocham się w kimś do tego stopnia, że będę z nim mogła stworzyć rodzinę? Szanse są coraz mniejsze, bo w tym wieku większość sensownych chłopaków jest już zajętych. Czy wreszcie się usamodzielnię? Na razie mnie na to nie stać i to się w najbliższym czasie nie zmieni.
Przez wiele lat żyłam z dnia na dzień. Podświadomie wierzyłam, że coś się wydarzy. Wygram w lotto kilka milionów, albo przynajmniej znajdę pracę ze świetną pensją. A raczej, że to praca znajdzie mnie. Będę bogata, niezależna i wtedy świat będzie należał do mnie. Wyśniony facet spotka mnie przypadkiem na ulicy i już nigdy nie pozwoli mi odejść.