Polskie społeczeństwo pełne jest paradoksów. Oficjalnie ok. 90 procent z nas jest katolikami, co niedziele w mszach uczestniczy mniej niż połowa, a głęboko wierzy zaledwie kilka-kilkanaście procent. To jednak wcale nie przeszkadza nam w tym, by myśląc o ślubie, wyobrażać sobie kościelną uroczystość. Dla wielu z nas nie ma to nic wspólnego z religijnością. Chodzi wyłącznie o ładny obrazek.
Nasze bohaterki szczerze przyznają, że daleko im do gorliwego katolicyzmu. Świątynie odwiedzają wyłącznie od święta, a z wieloma naukami Kościoła zwyczajnie się nie zgadzają. Nie przeszkodziło im to jednak w zorganizowaniu religijnej uroczystości, zamiast podpisania stosownych dokumentów w urzędzie stanu cywilnego. Aby było to możliwe, wcześniej razem ze swoimi narzeczonymi musiały wziąć udział w tradycyjnych naukach przedmałżeńskich.
Jak wspominają to doświadczenie? Czego się nauczyły? Czy bezpośredni kontakt z duchownym zmienił ich stosunek do Kościoła? W rozmowie z nami opowiadają o swoich wrażeniach.
Nietypowej formy nauk przedmałżeńskich doświadczyła Edyta. Całość nie trwała dłużej, niż pół godziny i ograniczała się do wpłacenia dobrowolnego datku na parafię. Nie było wykładów, ani warsztatów.
- Ksiądz uczciwie przyznał, że cierpi na nadmiar obowiązków i musi jakoś przyspieszyć procedurę. Porozmawialiśmy kilka minut i on stwierdził, że nie będzie robił problemów. Sprawę możemy zamknąć tego samego dnia. On nam ufa, widzi naszą miłość i tak dalej. Oczywiście, gdybyśmy byli skłonni, to możemy zasilić fundusz naszej parafii, aby w przyszłości inne pary mogły brać śluby w bardziej godziwych warunkach. Poszliśmy to kancelarii, wpłaciliśmy 300 zł, wróciliśmy z kwitkiem i otrzymaliśmy zgodę na sakrament małżeństwa. Tak to się powinno załatwiać – ocenia.
Edyta nie czuła się zaskoczona. Od dawna podejrzewała, że Kościół to biurokratyczna machina nastawiona przede wszystkim na zysk.
A jakie są Wasze doświadczenia?
Dorota sakramentalne „tak” powiedziała w sierpniu ubiegłego roku. Wcześniej nie obyło się bez kilku spotkań w jej parafii, w czasie których ksiądz i zaproszona para opowiadali o modelu katolickiego małżeństwa i rodziny. 28-latka bardzo się tego obawiała, bo do tej pory nie było jej po drodze z nauczaniem Kościoła.
- Na pierwszą lekcję szłam z duszą na ramieniu. Gdyby nie przyszły mąż, to pewnie uciekłabym sprzed kościoła. Zaciągnął mnie tam niemal siłą, bo ze względu na jego rodzinę, bardzo zależało mu na tradycyjnym ślubie. Mnie było wszystko jedno i zadowoliłabym się uroczystością cywilną. Byłam przekonana, że i tak nic z tego nie wyjdzie, bo zaraz mnie ktoś przepyta z modlitw i wyjdzie na to, że z wiarą nie mam nic wspólnego. Zaskoczyłam się bardzo pozytywnie, bo nikt mnie o moje poglądy nie pytał. Przywitał nas młody ksiądz i ciśnienie natychmiast ze mnie zeszło – twierdzi.
W czasie pierwszego spotkania duchowny przedstawił młodej parze krok po kroku, jak wygląda taka uroczystość. Nasza rozmówczyni miała nawet wrażenie, że rozmawia z urzędnikiem, a nie księdzem. Na konkretną wiedzę pora przyszła dopiero później.
- Za drugim razem spotkaliśmy się w większym gronie. My, ksiądz i jeszcze dwie pary przygotowujące się do ślubu. Miało to formę rozmowy, a nie wykładu. Wspólnie zastanawialiśmy się, co chcemy wprowadzić w swoje małżeńskie życie z tradycyjnego nauczania Kościoła, a co budzi nasze wątpliwości. Nie byłam za bardzo wylewna, bo nie chciałam źle wypaść. Nikt nie wspomniał o zakazie antykoncepcji i tym podobnych sprawach, więc obyło się bez moralizowania. Chodziło raczej o emocje i nawet mnie, katoliczce tylko na papierze, się to spodobało. Kolejnym razem księdzu towarzyszyło małżeństwo z naszej parafii, które opowiadało o swoich doświadczeniach – wspomina.
Dorota zaznacza, że byli to gorliwie wierzący i znacznie starsi od nich ludzie, ale opowiadający o swojej miłości i oddaniu z taką pasją, że zrobiło to na niej piorunujące wrażenie.
- Przez chwilę pomyślałam, że chciałabym stworzyć taki związek, jak oni. Może bez tego przywiązania do Kościoła i biegania codziennie na mszę, ale widziałam w ich oczach niesamowitą bliskość. Było kilka słów o planowaniu rodziny, ale wleciało jednym i wyleciało drugim uchem. To było naprawdę ciekawe doświadczenie – twierdzi.
Zupełnie inaczej nauki przedmałżeńskie wspomina Kasia, która poślubiła swojego narzeczonego kilka tygodni temu. Jak twierdzi, nie spodziewała się aż takiego „prania mózgu”. Była przekonana, że to tylko formalność, ale okazało się, że wcale nie będzie tak łatwo. Najwyraźniej źle trafiła, bo duża część zajęć prowadzona była przez wiekowego księdza proboszcza. Ten nie miał w sobie ani odrobiny wyrozumiałości dla jakichkolwiek odstępstw od nauczania Kościoła.
- Pech chciał, że nauki raz prowadzi młody ksiądz, a raz proboszcz. Nam przypadła grupa tego drugiego. Typowy nawiedzony duchowny, który wszędzie widzi grzech i zgorszenie. Już po pierwszym spotkaniu miałam tego serdecznie dość. Nie bawił się w żadne konwenanse, tylko prosto z mostu wypytywał o nasze prywatne sprawy. Czy ze sobą mieszkamy, po jakim czasie się zaręczyliśmy, czy przypadkiem nie zgrzeszyliśmy. Nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Naprawdę się bałam, że nas wyrzuci za drzwi i możemy zapomnieć o ślubie kościelnym. Zaczęliśmy trochę zmyślać i on stwierdził, że będzie miał z nami sporo pracy, żeby nas wyprostować – wspomina.
To był dopiero początek problemów. Później do akcji wkroczyła katechetka oraz instruktor zajmujący się metodami naturalnego planowania rodziny.
- Następne dwa spotkania po 2 godziny to były wykłady autorstwa młodej, ale gorliwej katechetki. To była świecka osoba, więc myślałam, że nie będzie robiła problemów. Okazało się, że jest jeszcze gorsza od proboszcza. Opowiadała nam o tym, jaką zbrodnią jest mieszkanie ze sobą przed ślubem, nie mówiąc nawet o seksie pozamałżeńskim. Rzucała cytatami z Biblii i historiami par, które przez to się rozpadły. Myślałam, że tam zwariuję. Wmówiła wszystkim, że jesteśmy beznadziejni i nie zasługujemy na uroczystość kościelną. Wydawało mi się, że nic gorszego już nas nie spotka, ale na koniec musieliśmy wysłuchiwać instruktora zajmującego się zdrowym, katolickim pożyciem małżeńskim. Była mowa o szkodliwych prezerwatywach, zbrodni in vitro i cudownym działaniu naprotechnologii. Koszmar! - twierdzi.
Kasia uczciwie przyznaje, że w pewnym momencie chciała przerwać nauki. Uważała, że słuchanie podobnych rzeczy to zbrodnia przeciwko wiedzy i zdrowemu rozsądkowi. Nawet biała suknia i ołtarz nie są tego warte.
- Jakoś wytrzymałam i warunkowo otrzymaliśmy zgodę na zawarcie związku małżeńskiego. Tylko jednej parze nie robiono problemów. Już po wszystkim, ale teraz poważnie zastanawiam się nad tym, czy w przyszłości ochrzcić nasze dzieci – wyznaje.