Jeszcze do niedawna wspólne mieszkanie ze sobą kobiety i mężczyzny zarezerwowane było wyłącznie dla małżonków. Przynajmniej oficjalnie, bo w praktyce wyglądało to różnie. Choć wśród Polaków zdecydowana większość to wierni Kościoła katolickiego, nie wszystkie zalecenia hierarchów traktujemy równie poważnie. Wiary nie praktykujemy zbyt dosłownie i dostosowujemy ją do własnego stylu życia oraz przekonań. Doskonałym przykładem jest powszechnie stosowana antykoncepcja oraz wspomniane dzielenie mieszkania przed ślubem (przypominamy, że to zachowania niezgodne z nauką Kościoła).
Jakie argumenty stoją za wciąż niezmienionym stanowiskiem hierarchii kościelnej? Bardzo często powtarzaną „prawdą” jest fakt, że życie ze sobą bez sakramentu stawia związek na równi z koleżeństwem czy luźną znajomością. Przez chwilę ze sobą mieszkamy, ale w każdej chwili możemy się rozejść. Wspólny dom przestaje mieć istotne znaczenie, bo w końcu nic poważnego nas nie łączy. Po ślubie to już zupełnie co innego, bo przysięga złożona przed ołtarzem zmienia relacje między nami. Już nie jesteśmy zwykłą parą, ale trwałym małżeństwem.
Krótko mówiąc – tradycjonaliści uważają, że zamieszkanie ze sobą dopiero po ślubie wpływa zbawiennie na nasz związek. Jeśli wcześniej zbłądzimy, prędzej czy później na pewno się rozstaniemy. Czy aby na pewno?
Religijna argumentacja jest w tym przypadku prosta – budowanie zdrowej rodziny możliwe jest dopiero po złożonej sobie i Bogu przysiędze. Jeśli podchodzimy do tematu zbyt swobodnie, może się to źle skończyć. Prawda jest jednak nieco inna. Rzeczywiście, wspólne mieszkanie ze sobą może wpłynąć na trwałość związku, ale niezależnie od tego, czy jesteśmy przed, po czy nawet w ogóle nie planujemy ślubu. Dokument potwierdzający „legalność” naszej relacji nie ma żadnego znaczenia. Liczy się wyłącznie wiek!
Naukowcy przeanalizowali życie sporej liczby badanych i odkryli prostą zależność. Ryzyko rozejścia się partnerów wzrasta wyłącznie w przypadku, kiedy zbyt wcześnie zdecydujemy się na mieszkanie ze sobą. Rozpad konkubinatu czy rozwód dotyka najczęściej osoby, które zamieszkały ze sobą przed ukończeniem 23 lat. Z czego to wynika? Przyczyn może być wiele, ale raczej nie chodzi o brak sakramentu.
Specjaliści wskazują, że dużą rolę odgrywa niedojrzałość, która jest charakterystyczna dla większości współczesnych 20-latków. Próbujemy szczęścia we wspólnym mieszkaniu, ale tak naprawdę nie wiemy, do czego zmierzamy. Uczucia traktujemy dość swobodnie. Druga kwestia to wybór partnera – statystyki potwierdzają, że związki 20-latków rzadko kiedy bywają trwałe. To nie jest jeszcze moment, kiedy możemy z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że właśnie z tą osobą chcemy spędzić resztę życia. Nie bez znaczenia jest również kwestia ekonomiczna – mało który 20-latek zarabia na tyle dobrze, by móc spokojnie i wygodnie żyć.
Nawet jeśli jesteś osobą niewierzącą lub wierzysz, ale na swój sposób, warto zastanowić się nad tymi wnioskami. Odłożenie tak ważnego kroku, jak wspólne zamieszkanie, wcale nie musi być motywowane względami religijnymi. Jeszcze zdążycie się lepiej poznać, ale dajcie sobie na to czas. Im wcześniej zaczniecie, tym większe ryzyko, że nic z tego nie wyjdzie. I mówi nam o tym nauka.
Nieco inaczej do tematu mieszkania przed ślubem podchodzą konserwatywni katolicy. Dla nich nie wiek ma znaczenie, ale sam fakt dzielenia sypialni i całego życia przed zawarciem związku małżeńskiego. Jak czytamy w katolickim serwisie Adonai.pl, nie warto się śpieszyć, bo... w takich okolicznościach trudno uniknąć współżycia, a seks przed ślubem to zło. Jeśli jednak się powstrzymujemy, a jesteśmy ciągle obok siebie – może to doprowadzić do nerwicy. Tracicie także „radość wspólnego odkrywania niektórych spraw dopiero po ślubie”, „zaczynacie zachowywać się jak stare dobre małżeństwo w negatywnym znaczeniu” i jesteście narażeni na komentarze innych, którzy postrzegają Was jako konkubentów.
A co Wy o tym myślicie?