Brytyjska służba zdrowia często jest stawiana jako przykład i wzór, jednak tym razem zawiodła na całej linii. Julita Kowalska, Polka mieszkająca w Londynie od kilkunastu miesięcy, 19 grudnia została przewieziona do szpitala Św. Marii. Na miejscu zbadała ją położna, która kazała jej wracać do domu i nie przyjeżdżać za każdym razem, gdy poczuje ból. Julita opowiedziała swoją historię portalowi londyn.gazeta.pl:
„Czułam skurcze porodowe co 8 - 10 minut. Usłyszałam od położnej, że jest bardzo zajęta. Powiedziała też, że dziecko przyjdzie na świat najwcześniej za dwa dni. Kiedy zeszłam po schodach, skurcze stały się jeszcze częstsze, więc wróciłam na oddział, gdzie zbadała mnie druga położna. Jednak i ona odesłała mnie do domu. Usłyszałam również, że powinnam była wybrać szpital bliżej domu i że nie muszę zgłaszać się do szpitala za każdym razem, kiedy coś mnie zaboli".
Wracając do domu metrem, zaczęła rodzić na stacji Kingsbury. Dwudziestosześcioletniej kobiecie towarzyszyła siostra, nikt z podróżnych nie zainteresował się zaistniałą sytuacją, pomimo histerii Julity. Dopiero jakiś człowiek pomógł jej położyć się na ławce, a po chwili pojawili się pracownicy metra. Wezwana karetka przyjechała po prawie 30 minutach. Kierowca tłumaczył, że nie mógł znaleźć stacji. W międzyczasie kobieta urodziła dziecko, pomagało jej dwóch ratowników, którzy do tej pory nigdy nie byli obecni przy porodzie. Po wszystkim (już z dzieckiem na rękach) Julitę przewieziono do pobliskiego szpitala Northwick Park.
Poproszone o komentarz do zaistniałej sytuacji służby, które zawiodły, nie czują się winne. Rzeczniczka szpitala tłumaczy, że gdy kobieta u nich była, jeszcze nie rodziła. Natomiast dyspozytor karetki za (jak to nazwał) "niewielkie opóźnienie" obwinił braki kadrowe.
Dziwi takie zachowanie służb ratowniczych w wielomilionowej metropolii. Jak sobie poradzą z większym problemem w dobie terroryzmu, skoro mają problem ze znalezieniem stacji metra? Polka jest pierwszą kobietą od prawie stu lat, która urodziła dziecko w londyńskim metrze.