Zawsze byłam gruba. Nigdy nie czułam się atrakcyjną kobietą. Chłopcy nie biegali za mną ani w podstawówce, ani w liceum, ani na studiach... Brakowało mi tego, żeby ktoś mnie zaakceptował taką, jaka jestem. Ilekroć nie zaczynałam diety, kończyło się do fiaskiem, a ja pogrążałam się w coraz większej rozpaczy. Były momenty, że myślałam o samobójstwie. Bo po co taka gruba, brzydka, bezużyteczna ma chodzić po świecie?
Dopiero na studiach wzięłam się za siebie tak, że udało się schudnąć. Zaczęło się od tego, że koleżanka mnie namówiła, żeby razem chodzić na siłownię. Zapytałam ile chce schudnąć - ona (będąc dużą XL-ką) powiedziała, że chce nosić S. Zaśmiałam się wtedy w duchu i pomyślałam, że mnie wystarczy L-ka.
Koleżanka dość szybko zrezygnowała z ćwiczeń i diety, ale ja się nie poddawałam. Sama chodziłam na siłownię, w domu ćwiczyłam i zawsze pilnowałam diety. Nic, absolutnie nic nie było w stanie mnie złamać! Po 5 miesiącach mogłam się pochwalić 23-kilogramowym spadkiem wagi. Nabrałam też pewności siebie. Poznałam też pierwszego faceta. Zabawne, prawda? Dopiero gdy schudłam ponad 20 kg zaczęli dostrzegać moje wewnętrzne piękno?
Udało mi się ponownie. Pyrrusowe zwycięstwo… Kosztem swojego zdrowia, siły, wyglądu włosów. Miałam fatalne wyniki badań. Ale im mniej kilogramów widziałam na wadze, tym szczęśliwsza się czułam.
Mężczyźni coraz chętniej zawieszali na mnie oko. Idąc ulicą słyszałam gwizdy. Cieszyłam się. Wreszcie czułam się atrakcyjna. Lubiłam być w centrum uwagi, lubiłam słyszeć komplementy i nawet te prostackie gwizdy.
Jednak w sercu miałam pustkę. Nikt nie interesował się czymś „ponad” to. „Fajne masz cycki, spoko nogi, ładny brzuszek…” Ale gdzie w tym wszystkim ja?! Pragnęłam, żeby ktoś mnie pokochał. Żebym czuła się przy nim atrakcyjna, ale nie był ze mną tylko dlatego, żeby móc się pochwalić kolegom.
Dlaczego nikt nie widział wcześniej moich zalet? Tego, że jestem inteligentna, zabawna, mam pasje... Przecież to nie wygląd się liczy tak naprawdę?
Nosiłam rozmiar M, w porywach do L. Wagę utrzymywałam na stałym poziomie, nie rezygnowałam z ćwiczeń, w diecie czasem pozwalałam sobie na małe odstępstwa. Byłam zadowolona. Jednak... trwało to tylko chwilkę... Codziennie w Internecie przeglądałam zdjęciach chudzielców, patrząc na swoje zwały tłuszczu. Znów czułam się gruba...
Rozpoczął się kolejny etap walki o nowy wygląd. Droga bez odwrotu, wszystkie chwyty dozwolone. Zdarzało mi się nie jeść przez tydzień, potem rzucać się na jedzenie, żreć cały dzień po to, by następnego dnia znowu rozpoczynać głodówkę. Gdy czułam, że jestem pełna, przeczyszczałam się, bo czułam się wtedy taka „brudna”, winna, nie radziłam sobie z wyrzutami sumienia. Codziennie ćwiczyłam. Czasem płakałam, gdy na wystającym już kręgosłupie robiły się siniaki od intensywnie robionych brzuszków. Nie miało dla mnie znaczenia to, że wyniszczam swój organizm. Liczyło się tylko to, żeby być chudą.
Poznałam kolejnego faceta. Był przystojny i dziewczyny patrzyły na niego wygłodniałym wzrokiem. Zdziwiłam się, że zainteresował się mną. Aby go zatrzymać, udawałam kogoś, kim nie jestem. Wychodząc z domu, pewność siebie wkładałam jak ubranie, a w kieszenie chowałam tę zakompleksioną szarą myszkę, nieudacznicę. Zaczęły się imprezy… Imprezy na których flirtowałam ze wszystkimi, tylko po to, żeby on zobaczył, że faceci się mną interesują, że mogę mieć każdego i to nie jest tak, że tylko on może mnie mieć.
Złą przyjęłam taktykę. O ile cieszyłam się z każdego spotkania, nie było mi z tym dobrze. Traktował mnie jak zabawkę i nigdy nie chciał niczego więcej, a ja łudziłam się, że jeśli zmienię to czy tamto, to będzie mój. Poczułam się trochę jak zużyta chusteczka higieniczna- ktoś się w nią wysmarkał i wyrzucił do kosza, bo już nie była potrzebna.
Moje życie to ciągła obsesja - żeby tylko nie przytyć. Bycie grubą byłoby dla mnie najgorszą rzeczą. Jestem sama. Sama to za mało powiedziane. Umieram w samotności i boję się, że jeśli znów się zakocham i historia się powtórzy, to tego nie przeżyję i rozpadnę się na kawałeczki.
Ciągle odczuwam 2 rodzaje głodu - pierwszy, ten zwykły, fizyczny, objawiający się ssaniem w żołądku i domaganiem organizmu o jedzenie. Ten głód da się przeżyć. Z drugim jest dużo gorzej, bo - tutaj zacytuję książkę, której tytułu już nie pamiętam – „to głód bycia kochanym”.
Wpychając w siebie kolejne kanapki, staram się zapełnić tę nie-fizyczną pustkę. Pustkę, która jest głodem. Głodem prawdziwej miłości, akceptacji i pełni życia. Nie akceptuję siebie, tego kim jestem. Czy wobec tego, ktoś będzie w stanie zaakceptować mnie?
J.
Na Wasze listy czekamy pod adresem redakcja(at)papilot.pl.