Co działa, a co nie? Moja recenzja kosmetyków Miya z witaminą C

I dlaczego niektóre z tych produktów zostaną ze mną na dłużej..
Co działa, a co nie? Moja recenzja kosmetyków Miya z witaminą C
Fot.materiałwłasny
23.06.2025

Nie wiem jak Ty, ale ja naprawdę lubię pielęgnację. To mój sposób na reset, rytuał, coś, co robię tylko dla siebie. Poranna rutyna mnie budzi, wieczorna mnie uspokaja. Uwielbiam sprawdzać nowe produkty – nie dlatego, że nie mam ulubieńców, tylko dlatego, że zawsze jestem ciekawa, co jeszcze może zadziałać lepiej.

Moja skóra? Mieszana, z tendencją do przetłuszczania się w strefie T, do tego wrażliwa, z zaczerwienieniem i skłonnością do podrażnień. Dość trudna do zadowolenia. A jeszcze mam przebarwienia – trochę pozostałości po słońcu, trochę po niedoskonałościach. Dlatego kosmetyki z witaminą C to u mnie stały punkt programu.

Tym razem postawiłam na zestaw od MIYA Cosmetics – przede wszystkim dwie nowości: superTONIC, czyli antyoksydacyjna mgiełka-tonik, oraz eyeSUNshine, serum pod oczy z wysokim filtrem SPF 50. Do tego dołożyłam serum rozjaśniające BEAUTY.lab i na koniec: krem myENERGIZER. Przetestowałam wszystko na sobie i dzielę się tym, co faktycznie się sprawdziło – i dlaczego.

Ale po kolei.

Po co w ogóle nam witamina C?

Witamina C to jeden z tych składników, o których mówi się dużo – i nie bez powodu. Pomaga rozjaśniać przebarwienia, wyrównuje koloryt skóry, dodaje jej blasku i chroni przed wolnymi rodnikami. Brzmi jak sporo? Bo to naprawdę składnik wielozadaniowy.

U mnie witamina C to taki codzienny sprzymierzeniec – zwłaszcza, że przebarwienia to temat, który ciągle wraca. Po lecie, po niedoskonałościach, czasem po prostu „znikąd”. Dzięki regularnemu stosowaniu produktów z witaminą C zauważam, że skóra wygląda po prostu zdrowiej. I nie chodzi o efekt „glow” z TikToka – tylko o to, że jest spokojniejsza, mniej zaczerwieniona i bardziej jednolita.

Ważne jednak, żeby wybierać dobre formuły. Sama witamina C to nie wszystko – liczy się, w jakiej postaci występuje, z czym jest połączona i czy nie podrażnia. Dlatego podczas testowania patrzyłam nie tylko na działanie, ale też na komfort używania.

superTONIC – tonik, który naprawdę chciało mi się używać

Toniki zazwyczaj traktowałam jako taki mało ekscytujący krok – coś pomiędzy oczyszczaniem, a serum. Ale superTONIC od MIYA zmienił moje podejście. Od pierwszego użycia poczułam, że to produkt, po który sięga się z przyjemnością – a nie z obowiązku.

Ma formę lekkiej mgiełki, którą można rozpylić bezpośrednio na twarz – rano po umyciu, w ciągu dnia na makijaż, wieczorem przed serum. To bardzo wygodne i szybkie, a do tego nie zostawia lepkiej warstwy. Skóra po nim była odświeżona, delikatnie napięta, ale bez uczucia ściągnięcia.

Fot.materiałwłasny

Producent obiecuje działanie antyoksydacyjne, tonizujące i rewitalizujące – i faktycznie coś w tym jest. Po kilku dniach zauważyłam, że skóra mniej się przetłuszczała w strefie T, była bardziej „ogarnięta” i spokojna. Mgiełka dobrze współpracowała z resztą pielęgnacji i z makijażem.

W składzie mamy:
– witaminę C (wiadomo – rozświetlenie i ochrona),
– EGCG z zielonej herbaty (silny antyoksydant),
– hydrolat z pomarańczy i żeń-szeń (na pobudzenie i odświeżenie).

Plus za delikatny zapach – cytrusowy, ale nienachalny. superTONIC zostaje ze mną na dłużej i już wiem, że będzie ratunkiem w letnie, duszne dni.

Cena: 34,99 zł/100ml – świetna jakość w bardzo przystępnej cenie.

Więcej informacji o tym produkcie znajdziesz tutaj.

eyeSUNshine – lekkie serum pod oczy, które mnie nie podrażnia

Okolice oczu to temat delikatny – dosłownie. Mam wrażenie, że co drugi kosmetyk pod oczy albo mnie szczypie, albo roluje się pod makijażem. A jeśli do tego ma filtr SPF, to najczęściej odpada w przedbiegach. Dlatego do eyeSUNshine podeszłam z dużą ostrożnością… i bardzo się zaskoczyłam.

Konsystencja serum to coś pomiędzy lekkim kremem, a żelem. Błyskawicznie się wchłania, ale nie znika całkowicie – zostawia subtelne nawilżenie i delikatny efekt rozświetlenia, a dzięki zawartym w nim pigmentom, które wyrównują koloryt - cienie pod oczami są mniej widoczne. Co ważne: nie szczypie, nie podrażnia, nie powoduje łzawienia. Używałam go codziennie rano, pod makijaż – i nigdy nie miałam z nim żadnego problemu.

To, co naprawdę mnie kupiło, to fakt, że SPF 50 tu naprawdę działa, ale nie czuć go na skórze. Zero bielenia, zero ciężkości. A te delikatne pigmenty sprawiają, że skóra wygląda na bardziej wypoczętą, nawet jeśli noc była daleka od ideału.

W składzie znajdziemy:
– witaminę C (rozjaśnianie i antyoksydacja),
– koenzym Q10 (ujędrnienie, wygładzenie),
– skwalan i olej arbuzowy (nawilżenie, ochrona).

To nie jest produkt, który robi „efekt wow” po pierwszym użyciu. Ale to jeden z tych kosmetyków, które naprawdę zwiększają komfort codziennej pielęgnacji – bez dramatu, bez niespodzianek, a przy tym chronią skórę przed UVA i UVB. I dla mnie to już bardzo dużo.

Cena: 49,99 zł/15ml

Więcej informacji o tym produkcie znajdziesz tutaj.

Serum na przebarwienia i krem na dzień – duet, który działa spokojnie i skutecznie

Z całej tej rutyny najmocniejszy efekt zauważyłam po włączeniu serum BEAUTY.lab rozjaśniającego przebarwienia. Miałam je wcześniej, ale dopiero w zestawie z tonikiem i z kremem pod oczy zaczęło naprawdę robić różnicę. Stosowałam je wieczorem, 3–4 razy w tygodniu. Ma przyjemną, mleczną konsystencję – trochę bardziej odżywczą niż typowe żelowe sera, ale nadal lekką. Wchłania się szybko, nie lepi się, nie zapycha.

Fot.materiałwłasny

Po dwóch–trzech tygodniach przebarwienia zaczęły się rozjaśniać. Skóra wyglądała na bardziej spokojną, mniej reaktywną. W składzie są: witamina C w dwóch formach, arbutyna, kwas traneksamowy, lukrecja i wąkrota azjatycka i to wszystko działa, skutecznie i bez podrażnień. A to przy mojej skórze już jest sukces.

Rano sięgałam po krem myENERGIZER – lekki, odświeżający, bardzo przyjemny w użyciu. Dobrze się rozprowadza, nie zapycha i świetnie współpracuje z filtrami i makijażem. Ma w sobie witaminy C i E, ekstrakty z matchy, trawy cytrynowej i rokitnika, które robią to, co powinny: skóra po nim wyglądała jak po dłuższym spacerze – trochę jaśniejsza, gładsza, mniej zmęczona.

Ten duet – serum stosowane na noc, krem na dzień (chociaż można go stosować również w wieczornej pielęgnacji) – fajnie się uzupełniał. Bez spektakularnych „przed i po”, ale z realnym poczuciem, że coś się zmienia i poprawia. A właśnie na tym mi zależy.

Pielęgnacja, która daje mojej skórze czas, jakiego potrzebuje

Cała ta rutyna była dla mnie czymś więcej niż tylko testem nowej serii z witaminą C. To był spokojny powrót do podstaw – lekkich, sensownych formuł, które współgrają ze skórą zamiast ją przeciążać.

To, co najbardziej doceniłam, to fakt, że każdy z tych produktów był łagodny, ale skuteczny. Nic mnie nie podrażniło (co naprawdę się rzadko zdarza), nic nie zapchało. Skóra była bardziej ujednolicona, mniej zaczerwieniona, spokojniejsza. Przebarwienia zaczęły się stopniowo rozjaśniać, a okolica pod oczami wyglądała lepiej, nawet bez korektora.

Fot.materiałwłasny

Nie było tu wielkiego „przed i po” – i dobrze. To nie pielęgnacja na jeden wieczór, tylko na co dzień. Taka, którą chce się kontynuować, bo skóra się z nią po prostu dogaduje.

Czy wrócę do tych produktów? Tak. Zwłaszcza do serum na przebarwienia, eyeSUNshine i toniku – bo wiem, że u mnie działają. I że nie muszę się zastanawiać, czy dziś mnie coś podrażni. A to dla mojej skóry największy luksus.

Komentarze
Ocena: 5 / 5
Polecane dla Ciebie