Raz na jakiś czas robi się w mediach głośno o szybkich oświadczynach. On zakochał się do szaleństwa, ona straciła dla niego głowę i po miesiącu znajomości byli już zaręczeni. Szybkie oświadczyny, szybki ślub i zerowe wątpliwości co do tego, czy aby zbytnio się nie pospieszyli. Skoro się kochają i podświadomie czują, że trafili na swoją drugą połówkę, po co czekać? Lepiej jak najszybciej rozpocząć wspólne życie, zakładając razem rodzinę.
Tego typu sytuacje to jednak rzadkość. Częściej pary spotykają się ze sobą co najmniej dwa, trzy lata, zanim zrobią kolejny krok. Uważają, że muszą się lepiej poznać i przede wszystkim pomieszkać ze sobą dłuższy czas, by sprawdzić, czy akceptują wszystkie wady partnera.
Co jednak zrobić w momencie, gdy związek trwa bardzo długo, a mężczyzna nadal nie kwapi się do oświadczyn? Patrycja, Magda i Ula znalazły się w takiej sytuacji. Wszystkie trzy wpadły na ten sam pomysł: dały swoim facetom ultimatum – zaręczyny lub rozstanie.
Czy ich historie skończyły się happy endem?
W końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam Krzyśkowi, że chyba najwyższa pora na zaręczyny. Dodałam, że nie chcę dłużej czekać, więc zróbmy albo krok w przód i się pobierzmy, albo krok w tył i się rozstańmy. Bardzo go to zaskoczyło. „Nie wiedziałem, że tego chcesz, bo nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Kocham cię i chcę z tobą być. A zatem ślub” – powiedział. Nie było to romantyczne, ale wiecie co? Ucieszyłam się z jego odpowiedzi. Pierścionek wybieraliśmy razem, a potem pojechaliśmy do moich rodziców i obwieściliśmy im radosną nowinę.
Wszystko toczy się właściwym torem, a ja wreszcie śpię spokojnie. Mam u boku wspaniałego faceta, który wkrótce zostanie moim mężem. Nie jest dla niego ważne to, czy żyjemy na kocią łapę czy z obrączkami na placach. Liczy się tylko to, by być ze mną na dobre i na złe.
Patrycja, 27 lat
- Chodziliśmy z Igorem do jednej klasy w liceum. On wtedy kręcił z dziewczyną z wyższego rocznika, a ja z chłopakiem z równoległej klasy, Mateuszem. Wtedy Igor był mi zupełnie obojętny, rzadko ze sobą rozmawialiśmy. Czasami prosił mnie o spisanie pracy domowej i nic poza tym. Zwykłe „cześć, cześć” na co dzień. Zaiskrzyło między nami dopiero na studiach. Oboje dostaliśmy się na tę samą uczelnię i tak jakoś wyszło, że na pierwszym zjeździe klasowym naszej starej paczki, przegadaliśmy cały wieczór. Wspominaliśmy liceum, rozmawialiśmy o planach zawodowych na przyszłość, a potem… zaczęliśmy flirtować. To było bardzo przyjemne.
Następnego dnia dałam się zaprosić na kawę i od tego momentu spotykaliśmy się już we dójkę regularnie. Zostaliśmy parą. Po roku wynajęliśmy kawalerkę i zamieszkaliśmy razem. Wtedy przeżyliśmy pierwszy poważny kryzys. Denerwowało mnie w Igorze dosłownie wszystko – to, jak robi bałagan w kuchni przy śniadaniu; to, że nie myje po sobie wanny. O opuszczaniu klapy sedesu już nie wspomnę. Przetrwaliśmy to jednak i przez kolejne lata była sielanka. Tak właściwie sielanka trwała do stycznia, bo pięć miesięcy temu wreszcie zdobyłam się na to, by po 8 latach związku powiedzieć Igorowi: albo ślub, albo rozstanie, ty decyduj.
- Igor był w szoku. Uważał, że skoro jesteśmy szczęśliwi na kocią łapę, to po co wszystko komplikować i zmieniać? Uważał, że małżeństwo popsuje nasze idealne jak dotąd relacje. Że zacznie się proza życia. Że przestaniemy nawzajem o siebie zabiegać.
Ja byłam jednak nieubłagana. Powiedziałam, że marzę o tradycyjnym ślubie, założeniu z nim rodziny, urodzeniu dziecka. Dodałam, że dla mnie to jest naturalna kolej rzeczy i nie będę wiecznie czekać na pierścionek zaręczynowy.
Pokłóciliśmy się wtedy okropnie i Igor postawiony pod ścianą „ślub lub rozstanie”… zerwał ze mną. To był chyba najtrudniejszy moment w moim życiu. Przez dwa tygodnie w ogóle się do siebie nie odzywaliśmy, on pomieszkiwał kątem u kolegi, a ja albo wpadałam w depresję, albo obiecywałam sobie, że będę silną kobietą i poradzę sobie z tym rozstaniem.
Wyprowadziłam się z mieszkania, które wynajmowaliśmy razem i przeniosłam do skromnej kawalerki. Z Igorem kontaktowałam się na Facebooku tylko w istotnych sprawach, takich jak uregulowanie rachunków, czy przekazanie kluczy. I kiedy po miesiącu od jego odejścia wreszcie doszłam do siebie, on… zaproponował spotkanie w Walentynki. Nie chciał powiedzieć, o co chodzi, a ja nie miałam ochoty go widzieć. Nalegał jednak tak długo, że w końcu się zgodziłam. Zastrzegłam jednak, że mam dla niego tylko pół godziny.
Spotkaliśmy się w naszej ulubionej knajpce, która tego dnia wywołała we mnie falę tęsknoty i przykrych wspomnień. Obiecałam sobie w duchu, że odwiedzam ją ostatni raz i że w Walentynki, które dla wszystkich są Dniem Zakochanych, dla nas będą Dniem Ostatecznego Rozstania.
- Igor już na mnie czekał przy stoliku. Zanim zaczęłam cokolwiek mówić, powiedział, że wszystko dokładnie sobie przemyślał i nie może beze mnie żyć. Stwierdził, że mnie kocha i że jestem kobietą jego życia. Po 10-minutowym wywodzie o tym, jakim to on jest idiotą i tchórzem, uklęknął… i poprosił mnie o rękę. Rozpłakałam się. Z jednej strony mi ulżyło i byłam szczęśliwa, a z drugiej ciągle byłam na niego zła, że ze mną zerwał. Powiedziałam jednak „tak” i rzuciliśmy się sobie w objęcia.
Od tamtego czasu jest między nami naprawdę wspaniale. Planujemy ślub, rozglądamy się za kupnem mieszkania. Szczerze? Warto było dać mu ultimatum i przejść przez kilka tygodni piekła, by teraz cieszyć się wspólnym szczęściem. Jestem dobrej myśli. A nasz ślub prawdopodobnie w marcu przyszłego roku!
Magda, 25 lat
- Spotykamy się z Krzyśkiem od 6 lat, mieszkamy razem od 4. Nigdy nie przechodziliśmy żadnego poważnego kryzysu ani nawet kłótni. Idealnie do siebie pasujemy i rozumiemy się bez słów. Przez te wszystkie lata ani razu nie rozmawialiśmy jednak o przyszłości, o dzieciach czy o ślubie. Żyliśmy sobie wygodnie z dnia na dzień, aż dotarło do mnie, że coraz częściej myślę o zaręczynach. Kiedy zbliżały się moje urodziny, zastanawiałam się czy w prezencie dostanę pierścionek zaręczynowy. Kiedy Krzysiek proponował wyjazd do Paryża na weekend – spodziewałam się, że tam przede mną uklęknie i zada mi ważne pytanie. To samo było w Walentynki i Boże Narodzenie. Tymczasem oświadczyn za każdym razem nie było.
Ula, 29 lat
- Imię Mariusz chyba już zawsze będzie mi się źle kojarzyło. Tak nazywał się mój były, z którym byłam… 11 lat. 11 długich lat. Nie powiem, że było między nami przez cały czas różowo. Momentami iskrzyło i to bardzo, ale sądziłam naiwnie, że to Ten Jedyny. Nie spotykasz się z kimś tyle czasu, jeśli nie czujesz, że TO JEST TO, prawda?
Myślałam o zaręczynach już od kilku lat, ale Mariusz ciągle powtarzał, że jeszcze nie jest gotowy na ten krok i powinniśmy się wstrzymać. Godziłam się na to, bo go kochałam, a jakże. Tylko raz przyszło mi do głowy, że powinnam go złapać na dziecko i postawić przed faktem dokonanym. Szybko jednak zrezygnowałam z tego pomysłu. Nie jestem taka, żeby używać ciąży jako argumentu, bez przesady.
Coś we mnie pękło, kiedy ostatnia z moich „wolnych” przyjaciółek wyszła za mąż, a ja ciągle nie byłam nawet zaręczona. Postanowiłam postawić sprawę na ostrzu noża i dać Mariuszowi prosty wybór: albo się pobieramy, albo się rozstajemy. Wóz albo przewóz.
Sądziłam, że Mariusz trochę się pozłości, ale w końcu ulegnie. On tymczasem się zaparł i powiedział, że w takim razie zrywamy. Dla niego wybór był oczywisty.
Żałuję, że dałam mu to ultimatum. Teraz jestem 29-letnią starą panną. Bez faceta i bez perspektyw na małżeństwo.