Z 19-letnią Marzeną spotykam się późnym wieczorem, w jednej z zacisznych knajpek w centrum Warszawy. Znalazłam ją na forum internetowym dotyczącym dysmorfofobii. Była jedną z niewielu osób, które zgodziły się ze mną porozmawiać. Jak wielkie jest moje zaskoczenie, gdy ją widzę – szczupła, wysoka, długie nogi. Twarz proporcjonalna, szeroko rozstawione oczy, delikatnie zadarty nosek i małe usta układające się w serduszko.
Moją uwagę zwraca jednak ciężki, wręcz teatralny makijaż i długie włosy, nienaturalnie zakrywające Twarz. Marzena cały czas je poprawia i dba, aby mocno opadały na policzki.
„Mam tam straszne blizny, proszę zobaczyć” – tłumaczy, gdy spostrzega, że bacznie przyglądam się jej fryzurze. Wreszcie zamawiamy kawę i zaczynamy rozmowę. Marzena ma ładny, melodyjny głos i ładnie się wypowiada. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak surowo siebie ocenia:
„Wszystko zaczęło się, gdy poszłam do gimnazjum. Wtedy pojawiły się pierwsze poważne problemy z trądzikiem. Całymi dniami wyciskałam wypryski i smarowałam je różnymi specyfikami. W drugiej klasie prawie w ogóle nie chodziłam do szkoły, ponieważ nie mogłam znieść swojego widoku. Zresztą, proszę popatrzeć”.
Marzena wyjmuje z portfela plik zdjęć i pokazuje mi siebie z tamtego okresu. Wygląda jak normalna, ładna nastolatka. Pryszczy prawie nie zauważam - ot, zwykłe problemy z cerą. Mówię jej to, a ona stwierdza, że nie chcę jej po prostu robić przykrości:
„Rodzice też mnie nie rozumieli. Cały czas mówili, że jestem ich śliczną córeczką. Ale, co mieli mówić? Byłam ich ukochaną, wyczekaną jedynaczką. A tymczasem czułam się jak prawdziwa brzydula. Z czasem zaczęłam wariować na punkcie zbyt chudych nóg, cieni pod oczami i odstających uszu. W zasadzie, to nic mi się we mnie nie podobało i wszystko chciałam zmienić. Tata opłacał mi laserowe kuracje wygładzające skórę, kupował drogie kosmetyki i ubrania. Mi to jednak nie pomagało – i tak nie chciałam wychodzić z domu, bo wstydziłam się swojej brzydoty. W końcu mama zgodziła się na operację uszu. To jednak nic nie pomogło. Byłam i będę brzydka. Zawsze”.
Monika ma 26 lat i również cierpi na dysmorfofobię. Rozmawiamy wirtualnie, ponieważ nie chciała się ze mną spotkać w realu. „Jeśli nie muszę, nie wychodzę z domu. Zresztą po co? Żeby zostać wyśmianą?”
Pytam więc, na czym polega jej problem? Co chciałaby zmienić? „Wszystko. Mam takie małe, prosie oczka, mnóstwo piegów i zmarszczki. Wyglądam gorzej niż moja mama. Codziennie rano, od razu po wstaniu z łóżka, maluję się. Inaczej nie jestem w stanie patrzeć na swoje odbicie w lustrze”.
Podobnie jak 30-letnia Violetta, która uzależniła się od operacji plastycznych i zabiegów kosmetycznych. „Chcę się podobać i wieść normalne życie. Ale do tego jest mi potrzebny odpowiedni wygląd” - twierdzi Viola. „Zaczęło się, jak miałam 12 lat, i tak nieprzerwanie trwa do dziś. Jednak teraz, gdy się trochę poprawiłam, wychodzę z domu, umawiam się na randki, chodzę do klubów. Jest coraz lepiej, bo w końcu ładnie wyglądam”.
Wszystkie moje rozmówczynie - Marzena, Monika i Viola - cierpią na mało znane w Polsce schorzenie - dysmorfofobię, czyli „lęk przed brzydotą”. Ktoś powie, że to próżność, ale te dziewczyny nie popadają w samozachwyt. Na lata zamykają się we własnych domach i nie komunikują się ze światem zewnętrznym, analizując wyimaginowane albo wyolbrzymione defekty swojego ciała. Niestety, takie postrzeganie własnej osoby bywa groźne. Amerykańskie badania dowiodły, że myśli samobójcze występują u 78% chorych, a 28% podejmuje próbę odebrania sobie życia.
Dysmorfofobii towarzyszą również inne zaburzenia, takie jak bulimia, anoreksja, depresje. Leczenie tego schorzenia jest bardzo długie i żmudne, szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy kanony bezlitosnej mody agresywnie lansują kult idealnego ciała.