Zawód miłosny, problemy rodzinne, choroba, stany lękowe, depresja, poważne zaburzenia psychiczne – powodów, które skłaniają do targnięcia się na swoje życie jest tak wiele, jak osób podejmujących taką próbę. Poczucie bezradności i odrzucenia bywa tak silne, że wydaje nam się to jedynym słusznym rozwiązaniem. Nie chcemy dłużej walczyć i cierpieć, a śmierć ma umożliwić zaznanie spokoju. Dlaczego niektórzy się na to decydują? Czy każda nieudana próba to efekt przypadku, czy może jednak zamierzony cel? Na co powinniśmy zwrócić uwagę, by dostrzec poważne problemy osób w najbliższym otoczeniu?
Każdego roku na swoje życie targa się kilka tysięcy Polaków, z których ok. 4 tysięcy robi to skutecznie. Zdecydowaną większość stanowią mężczyźni. Kobiet w tej grupie jest ok. 600 rocznie, w tym najwięcej w przedziale wiekowym 15-19 lat. W najmłodszej grupie wskaźnik nieudanych prób samobójczych to ok. 15-krotność prób zakończonych śmiercią. Z czego to wynika? Czy nastolatki tak naprawdę nie chcą doprowadzić do najgorszego, a jedynie zwrócić uwagę na swoje problemy? Jeśli ktoś jest w stanie odpowiedzieć na te wszystkie trudne pytania, to Klaudia wydaje się najwłaściwszą rozmówczynią.
Dzisiaj ma 22 lata, studiuje wymarzony kierunek, ma chłopaka i ogromny apetyt na życie. Jeszcze kilka lat temu wydawało jej się, że jest nikim. Niczego nie osiągnie, nikt jej nie pokocha, nic dobrego nie spotka. Podjęła dwie próby samobójcze. Jedna z nich wydaje się jedynie ostrzeżeniem i wołaniem o pomoc, druga miała przynieść ostateczny, tragiczny efekt. Co ją do tego skłoniło? Jak zareagowali najbliżsi? Oto jej historia.
Klaudia pochodzi z Trójmiasta. Wychowała się w rodzinie, jakich wiele w Polsce. Pracujący rodzice, starający się o zapewnienie jak najlepszego bytu jej i rodzeństwu. Atmosfera miłości i zaufania. Brak patologii i poważniejszych problemów. Na pierwszy rzut oka – sielanka. Jednak nie dla niej. Nasza bohaterka z roku na rok stawała się coraz bardziej osamotniona. Nie radziła sobie z emocjami, oczekiwaniami, rówieśnikami i samą sobą. Kim jest dzisiaj?
- Mam na imię Klaudia, mam 22 lata, studiuję w Gdańsku. Jestem szczęśliwą dziewczyną z marzeniami i konkretnymi planami na przyszłość. Wierzę nie tylko w ludzi, ale przede wszystkim w siebie. Codziennie wstaję z poczuciem, że mam coś do zrobienia i że czeka mnie coś dobrego. Może wyjdzie słońce? Może chłopak kolejny raz mnie zaskoczy? Może nauczę się czegoś, co w przyszłości okaże się niezbędne? A może nie wydarzy się nic szczególnego? To też coś, bo mało brakowało, a nie byłoby mnie tutaj – opowiada Klaudia.
Zupełnie inaczej przedstawiłaby się kilka lat temu, kiedy przeżywała najcięższe chwile w życiu. - Mam na imię Klaudia, mam 16 lat, niestety muszę marnować czas w szkole. Jestem chyba najbardziej nieszczęśliwą dziewczyną na świecie. Nie mam planów, ani nawet siły, by marzyć. Nie wierzę w nic i w nikogo. Kiedy wstaję rano, wiem, że nic dobrego mnie nie spotka. To będzie kolejny dzień mojego bezsensownego życia. Chyba lepiej, żeby mnie tu nie było – wspomina swoje nastawienie.
- Z perspektywy czasu podejrzewam, że tu nie chodziło wyłącznie o burzliwe dojrzewanie i bunt nastolatki. Działo się ze mną coś niedobrego, ale oczywiście nikt tego wcześniej nie zauważył. A nawet jeśli, to pewnie sobie pomyślał, że to nic niezwykłego. Ludzie w moim wieku przecież zawsze chodzą naburmuszeni i wszystko wydaje im się bez sensu. Nie lubią innych, nienawidzą siebie. Trzeba przeczekać, bo z szalejącymi hormonami jeszcze nikt nie wygrał. Minęło trochę czasu, więc wiem, jak to było. Rodzice do dzisiaj mają ogromne wyrzuty sumienia, że nie ustrzegli mnie przed najgorszym. Znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Albo będę się dalej męczyła, albo wreszcie ze sobą skończę. Może ktoś nade mną zapłacze, ale to już nie moja sprawa. O co mi wtedy chodziło? Dosłownie o wszystko – twierdzi Klaudia.
- Nienawidziłam swojej szkoły. Wszyscy wydawali mi się kompletnie nieszczerzy, dwulicowi, mściwi. Wyobrażałam sobie, że każdy tylko czeka na moje potknięcie. Widzą mój trądzik, za duże uda, za małe piersi. Wyglądam dla nich jak coś najbardziej obrzydliwego na świecie. Oni tacy ładni, wygadani i pewni siebie, a ja... Bałam się własnego cienia, nie umiałam bronić swojego zdania, odsuwałam się w kąt. Ja tutaj cierpię, a oni mają to gdzieś. Najbardziej rodzice, którzy przecież nic o mnie nie wiedzą. Pytają tylko „jak było w szkole?” i nic innego ich nie interesowało. Nie wiedzieli, że patrzę na siebie z obrzydzeniem, nie mam żadnej bliskiej koleżanki i nie widzę sensu dosłownie w niczym – wspomina.
- Nie wiem skąd mi się to wzięło. Chyba naoglądałam się filmów. Zrobiłam sobie bardzo gorącą kąpiel, weszłam do wanny i zaczęłam połykać po kilka tabletek. Albo zejdę od tych specyfików, albo tak się osłabię, że utonę. Obudziłam się w karetce i nie pamiętam kolejnych kilku dni. Wiem tylko, że po jakimś czasie głośno się śmiałam. Pewnie pomyślałam sobie, że jestem tak beznadziejna, że nawet nie potrafię skończyć z sobą raz na zawsze. Szkoda, że musiało dojść aż do tak groźnej sytuacji, żebyśmy zaczęli ze sobą rozmawiać. Rodzice ze łzami w oczach przepraszali, że niczego nie zauważyli. Myśleli, że to tylko zły humor i mi przejdzie. Przeszło, ale dopiero po kilku latach ich ciągłej obecności przy mnie, psychoterapii i lekach, które bardzo mi pomogły. Rok temu przestałam chodzić do psychiatry. Zawaliłam szkołę i do liceum poszłam trochę później, niż trzeba, ale zdałam maturę. Jestem na studiach. Kończę właśnie pierwszy rok, który zaczęłam od połowy semestru. Tam poznałam chłopaka, który jest najlepszą nagrodą za wszystkie przykrości, które w życiu mnie spotkały – mówi Klaudia.
Miesiąc po 16. urodzinach Klaudia była już w stanie, który bezwzględnie kwalifikował się do pomocy psychologicznej i psychiatrycznej. Zniechęcenie, ogromne kompleksy, przerażenie. Czuła się odrzucona przez rówieśników, a nawet przez własną rodzinę. Bracia ciągle jej wytykali, że jest nienormalna, bo wrzeszczy i płacze z byle powodu. Rodzice wychodzili z założenia, że to nic niezwykłego. Wreszcie jej przejdzie. Zbliżał się egzamin gimnazjalny, a ona już wtedy wiedziała, że niczego nie osiągnie. W najlepszym przypadku wyląduje w zawodówce i stanie się jeszcze większym pośmiewiskiem. Wydawało jej się, że cały świat koncentruje się właśnie na niej. Czekają na jej potknięcia, by później bezwzględnie je wytknąć.
- Trudno mi sobie przypomnieć, o co tak naprawdę chodziło. Z nikim się tego dnia nie pokłóciłam, ani nie wydarzyło się nic szczególnego. Wyszłam do szkoły, ale do niej nie trafiłam. Szłam przed siebie. Nawet nie wściekła, ale zupełnie otumaniona. Nie wiedziałam co robić. Nie tylko dzisiaj, ale w ogóle. Przecież to nie ma żadnego sensu, bo jestem za słaba, żeby cokolwiek mi się udało. Przeszłam przez las niedaleko domu i nagle usłyszałam nadjeżdżający pociąg. Był strasznie głośny. Pobiegłam w jego kierunku i tylko zobaczyłam, jak przejeżdża tuż obok mnie. Odjechał, a ja tam zostałam. Stałam w krzakach i strasznie się trzęsłam. Nie wiem, ile to trwało, ale pewnie ponad pół godziny. Z daleka usłyszałam, że nadjeżdża kolejny. A w głowie pojawiła się myśl, że w ostatnim momencie wybiegnę z tych krzaków i wskoczę na tory. Nie będzie nawet co zbierać, a ja będę miała święty spokój – wspomina.
- Wiadomo, że to wszystko nie stało się ot tak. Były kolejne chwile zwątpienia, myśli, że może spróbować jeszcze raz. Dzisiaj już tego nie ma. Wsparcie i profesjonalna pomoc naprawdę działają. Jeśli ktoś czuje się tak, jak ja kilka lat temu, niech powie o tym rodzicom, znajomym, lekarzowi, komukolwiek. Wielu osobom udaje się dopiąć swego, a naprawdę nie warto odbierać sobie życia, które kiedyś na pewno stanie się normalne, radosne. Z głową i emocjami naprawdę nie ma żartów. Nie trzeba pochodzić z patologicznej rodziny, by nie widzieć przed sobą żadnej przyszłości. Z człowiekiem dzieje się coś takiego, że chociaż wokół jest cudownie, on widzi wszystko, co najgorsze. To nie jest normalne i wtedy trzeba poprosić o pomoc. Człowiek, zwłaszcza tak młody, nie da sobie rady sam. A sama jestem najlepszym dowodem na to, że warto żyć. Jutro znowu wstanę i będzie fajnie. A nawet jeśli nie, to mam się komu pożalić – twierdzi.
To nie była zaplanowana próba samobójcza, ale raczej chwilowy impuls. Klaudia nie potrafi powiedzieć, czy naprawdę tego chciała. A może uratował ją zbieg okoliczności? - Był coraz bliżej. Rozglądałam się nerwowo, bo nie chciałam wyskoczyć zbyt wcześnie. Jeszcze by zahamował i zrobiłabym z siebie niepotrzebnie idiotkę. Zobaczyłam lokomotywę jakieś 50 metrów od siebie. Zamknęłam oczy i czekałam aż podjedzie tuż obok mnie. Wtedy ruszyłam przed siebie. Potknęłam się o konar i runęłam. Moje dłonie były kilkanaście centymetrów od torów. Maszynista zaczął przeraźliwie trąbić. Uciekłam stamtąd z rozwaloną brodą i zdartymi rękami. Byłam na siebie strasznie wściekła. Jestem tak beznadziejna, że nie potrafię nawet się zabić – opowiada.
- Pobiegłam do domu i okazało się, że tata wrócił wcześniej. Skłamałam, że się wywróciłam i w takim stanie nie mogę przecież iść do szkoły. Pamiętam, jak przemywał mi rany wodą utlenioną i próbował spojrzeć mi w oczy. Nie mogłam na to pozwolić. Byłam za słaba i pewnie wyrzuciłabym z siebie, co tak naprawdę się stało. Zamknęłam się w pokoju i długo myślałam nad tym, co się wydarzyło. Chyba naprawdę nie ma dla mnie ratunku. Ale, paradoksalnie, nie czułam się jakoś strasznie przybita. Wtedy poczułam, że jestem odważna. Przecież prawie to zrobiłam. Następnym razem już będzie po wszystkim. I ten następny raz naprawdę nastąpił. Bardzo szybko – wspomina Klaudia.
O ile pierwsza próba samobójcza nie była do końca przemyślana, tak druga wymagała konkretnego planu. Klaudia nabrała odwagi i przekonania, że to nic trudnego. Raz, dwa i po wszystkim. Przygotowywała się do niej przez kilka tygodni. - Stwierdziłam, że już na pewno nie chcę tu być, ale z drugiej strony, nie chcę robić kłopotu rodzicom i innym osobom. Skok pod pociąg, albo rzucenie się z wysokości, to zawsze okropne przeżycie dla wszystkich wokół. Wiadomo, czym to się kończy. Dlatego wymyśliłam sobie tabletki. Co kilka dni odwiedzałam babcię i podkradałam jej leki. Cierpiała na bezsenność i codziennie łykała coś silnego, żeby chociaż chwilę odpocząć. Zaczęłam od zabrania jednej, później coraz więcej, aż zgromadziłam całą garść. Czekałam tylko na odpowiedni moment – wspomina.
- Nie miałam ustalonej daty. Co chwilę miałam wahania nastroju, więc wystarczyło chwilę zaczekać. Pewnie znowu mnie dopadnie i już się przed tym nie cofnę. Skończyło się trochę inaczej, bo babcia zorientowała się, że znikają jej lekarstwa. Kiedy do nas przyszła, zaczęła o tym opowiadać. Zamknęłam się w pokoju i udawałam, że mam mnóstwo nauki na jutro. Chcieli ze mną rozmawiać, bo byłam główną podejrzaną. Wrzasnęłam tylko, że później, bo teraz mam co robić. Wreszcie mama przyszła do mnie i powiedziała, że jak skończę, to będziemy musiały sobie porozmawiać. Oni zabierają teraz babcię na zakupy, ale wrócą za jakąś godzinę. Odczekałam aż odjedzie samochód i stwierdziłam, że teraz, albo nigdy – opowiada Klaudia.