Już sama nie wiem co robić, z dnia na dzień jestem coraz to większym kłębkiem nerwów. Pod koniec maja, zaraz po maturze, wyjechałam do Anglii. Za pracą, a przede wszystkim na studia. Nigdy nie miałam problemów z angielskim, zawsze najlepsza w klasie, a maturę ustną zdałam na 100%. Dlatego myślałam, że na studiach nie powinnam mieć większego problemu. Tym bardziej, że mieszkam tu z siostrą, której mąż jest obcokrajowcem i mówi tylko po angielsku i zawsze komunikujemy się bez większego problemu.
Pracę znalazłam, ale już wtedy odezwał się jakiś głos w mojej głowie, że nie będę rozmawiała tam z ludźmi, bo się zwyczajnie nie dogadam. I faktycznie tak było, nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa. Gdy ktoś próbował nawiązać ze mną jakiś kontakt to jąkałam się i odpowiadałam jak najkrótszymi zdaniami. Pracę zmieniłam ze względu na dojazdy i trafiłam do hotelu gdzie, na moje szczęście, połowa pracowników to Polacy. Z nimi nie mam problemu się dogadać i o wiele łatwiej mi się pracuje. Ale moim głównym problemem są studia... Tutaj rok akademicki zaczyna się pod koniec września, więc po takim czasie powinnam już chociaż mieć jakichś znajomych, nie mówię o jakichś wielkich przyjaźniach, ale chociaż ludzi, z którymi mogłabym pogadać chociażby o pogodzie. Ale jedyne co mam to stres i pustkę.
Przed wykładami już od samego rana mam ścisk w żołądku i podwyższone ciśnienie z nerwów, że znowu muszę tam iść i bać się, że ktoś się do mnie odezwie, a ja nie będę umiała mu odpowiedzieć albo co najgorsze, że to ja będę musiała z kimś porozmawiać, bo wykładowca zada nam np. pracę w grupach. Jestem chodzącym kłębkiem nerwów. Chciałabym mieć tu jakąś koleżankę, bo naprawdę czuję się już samotna. Tym bardziej, że wiem, że moje koleżanki z Polski już nawiązują swoje nowe studenckie znajomości, a ja nie mam nikogo. Zawsze byłam nieśmiała, ale to co teraz się ze mną dzieje przekracza jakiekolwiek pojęcie...
Gdy mam się do kogoś odezwać, np. w sklepie czy na poczcie to najpierw układam sobie całe zdania w myślach i powtarzam kilka razy, żeby nie popełnić żadnej gafy. A i tak jak przychodzi co do czego to wszystko zapominam, jąkam się i nie wiem co mam powiedzieć. To wszystko jest strachem, że coś źle powiem i nikt mnie nie zrozumie. A najgorsze jest to, że z mężem i dziećmi mojej siostry dogaduję się bez problemu. On się mi nawet dziwi, że tak dobrze znam angielski. Ale czemu nie mogę rozmawiać tak z innymi ludźmi? Z dnia na dzień jest coraz gorzej...
Jak przychodzę pod salę wykładową to widzę tych wszystkich ludzi gadających ze sobą i śmiejących się, a w kącie stoję ja, sama jak palec. Oni już pewnie mnie uważają za jakiegoś dziwaka, który tylko stoi i się do nikogo nie odzywa. A ja naprawdę bym chciała z kimś porozmawiać, dołączyć do jakiejś grupki, ale niestety nie umiem. A nie mogę też porozmawiać z bliskimi ani koleżankami z Polski, bo oni problemu nie widzą. Mówią, że przesadzam, przecież umiem angielski. A tak naprawdę jest zupełnie inaczej.
Jeśli tak dalej pójdzie to zrezygnuję z marzeń o studiach i je po prostu rzucę. Nie wiem co robić, tyle pracy i poświęcenia abym w ogóle się na nie dostała poszłoby na marne. Ale z dnia na dzień jest coraz gorzej i powoli nie wyobrażam sobie mnie w przyszłości na tych studiach. A wszystko przez głupią nieśmiałość i poczucie strachu. Jak myślicie, powinnam iść do psychologa z tym? Czy macie może jakieś inne rady jak uporać się z tym problemem? Pomocy!
Anonim