Kończę właśnie pierwszy semestr studiów. To niby państwowa uczelnia, więc nie ma samych bananów, ale jakoś wszystkich stać na fajne ubrania. Wiadomo, sieciówki - tanie t-shirty, dżinsy, buty z bazaru. Ale mnie nawet na to nie stać, bo kasa jaką dostaję od rodziców ledwie starcza mi na opłacenie mieszkania na spółkę z trzema koleżankami, jedzenie (i to też nie na sushi rzecz jasna) i podstawowe kosmetyki.
Wciąż chodzę w tym samym, co nosiłam w liceum, czyli nic specjalnego, a do tego sprane, złachane, zmechacone szmaty. Czuję się jak uboga krewna przy tych wszystkich ludziach. Tylko ja tak mam? Jestem ostatnią osobą na Ziemi, która nie kupiła sobie w ostatnim półroczu nawet nowych majtek?
Anka