Na początku czułam się jak w bajce. Był czarujący, szczerze mną zainteresowany i… intensywny. Chyba to jest najlepsze słowo. Od pierwszej chwili bombardował mnie komplementami, nieustannie powtarzał, że jestem wyjątkowa, najpiękniejsza, że nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ja. Zasypywał mnie prezentami, kwiatami, niespodziewanymi wizytami. To wszystko było niemal przytłaczające, ale jednocześnie bardzo miłe. Miałam wrażenie, że na taką miłość czekałam całe życie.
Planował nasze wspólne życie po zaledwie kilku tygodniach znajomości. Mówił, że jestem jego „bratnią duszą”, że to przeznaczenie. Chciał spędzać każdą chwilę ze mną, a ja szybko wpadłam w wir tej relacji.
Zobacz także: Partner stale porównuje mnie do swojej byłej
Sielanka oczywiście skończyła się wtedy, gdy się zakochałam. Po fazie wzlotu i adoracji przyszły próby kontrolowania. Jeśli nie mogłam odebrać telefonu lub chciałam spędzić czas z przyjaciółmi, wywoływał dramaty. Obwiniał mnie o zaniedbywanie go, sugerował, że nie jestem tak zaangażowana jak on. W momentach, gdy próbowałam mówić o swoich uczuciach lub granicach, zrzucał winę na mnie. Twierdził, że w związku trzeba dawać z siebie wszystko i że jestem zbyt zamknięta emocjonalnie.
Z dnia na dzień ze mną zerwał. Potem wrócił, znów przez chwilę było jak w bajce. Z czasem zdałam sobie sprawę, że ta relacja nie jest zdrowa. Ta początkowa euforia nie miała nic wspólnego z miłością, to była manipulacja. Love bombing działa jak haczyk. Najpierw jesteś adorowana, a potem zaczynasz czuć, że musisz spełniać oczekiwania, żeby utrzymać tę miłość.
Wyjście z tej relacji było trudne. Bałam się, że mogę stracić kogoś, kto wydawał się być idealny. On wmówił mi, że już nikt nigdy mnie nie pokocha, jak on. Ale dziś wiem, że to nie była miłość. To była iluzja, która miała mnie uwikłać. Teraz uczę się na nowo budować zdrowe granice i ufać swojemu instynktowi. Miłość nie przytłacza, nie manipuluje i nie kontroluje. Prawdziwa miłość pozwala oddychać.
Monika