Otacza mnie wiele kobiet, które poroniły. Bratowa była w ciąży pozamacicznej, dwie przyjaciółki straciły ciążę w pierwszym trymestrze. Jedna koleżanka trzykrotnie traciła ciążę na wczesnym etapie. Widziałam, jak bardzo przez to cierpią. U mnie wszystko szło dobrze. Byłam szczęśliwa, że zostanę mamą i że wszystkie badania są dobre. Nie narzekałam na żadną ciążową dolegliwość. Po prostu chciałam urodzić dziecko, które pokochałam od pierwszych chwil. Nie ważna była płeć, zależało mi na tym, żeby było zdrowe.
Mąż też się cieszył, że zostanie tatą. Kiedy okazało się, że to będzie synek, zaczęliśmy przygotowywać pokoik. Pomalowaliśmy go, umeblowaliśmy, kupiliśmy ubranka i pieluszki. Wszystko czekało na naszego małego chłopczyka.
Zobacz także: W ciągu pół roku zrobiłam 20 testów ciążowych
W 35. tygodniu ciąży okazało się, że synek umarł bez żadnego konkretnego powodu. Nie znaleziono przyczyny, po prostu jego serduszko przestało bić. Urodziłam o 16:10. Ta godzina chyba już zawsze będzie przypominać mi o tym, co się wydarzyło.
Nie powinno się kategoryzować, które poronienie boli bardziej, bo każda mama, która traci dziecko, cierpi z tego powodu niewyobrażalnie. Kiedy jednak rodzisz martwe dziecko, widzisz jego rączki, nóżki, usta, które nigdy nie zapłaczą i nigdy się do ciebie nie uśmiechną, coś w tobie po prostu umiera razem z tym dzieckiem. Straciłam synka w 8. miesiącu ciąży, do rozwiązania zostało już tak niewiele, a jednak się nie udało. Dlaczego to spotkało właśnie nas? Ciągle zadaję sobie to pytanie i nie umiem na nie odpowiedzieć.
Trudno nadal mi o tym rozmawiać. Z mężem nie poruszamy tego tematu, tak jakby nie istniał. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będzie dobrze lub przynajmniej normalnie.
L.