Jestem jedną z tych osób, która pracuje, żeby żyć, a nie na odwrót. Nigdy nie byłam typem karierowiczki, której zależało na awansach i posadach. Interesują mnie tylko godne zarobki, dzięki którym można normalnie funkcjonować.
Może to złe podejście, ale inaczej nie umiem. Co nie oznacza, że nie przykładam się do swoich obowiązków. Zawsze podchodzę do wszystkiego sumiennie i pod tym względem niczego nie można mi zarzucić.
Ale chyba mam jakiegoś wrodzonego pecha, bo nic mi nie wychodzi.
Wczoraj się dowiedziałam, że od lipca nie przedłużą ze mną umowy na czas określony. Bez podania konkretnej przyczyny. Po prostu musimy się rozstać. Czy coś zawaliłam? Niczego takiego nie usłyszałam.
Zobacz także: Ograniczyłam kontakt z koleżankami, które mają dzieci
Tak jest za każdym razem. To już czwarta firma w ciągu roku i zawsze kończy się to tak samo. Dziękujemy za współpracę, musimy ciąć koszty, szukamy kogoś innego i podobne slogany. Zaczynam tracić wiarę w to, że kiedyś będzie normalnie.
Gdybym była beznadziejna i robiła wszystko źle, to mogłabym zrozumieć. Nikt mi tego ani razu nie zarzucił. Po prostu zmieniają się okoliczności i jestem pierwsza do odstrzału. Tylko dlaczego? Myślę, że mam głowę na karku i da się mnie lubić.
To chyba jakieś fatum. Co bym nie zrobiła, to i tak okazuje się, że nie jestem potrzebna.
Agata