Zaszłam w ciążę mając 27 lat. Niby idealny wiek, ale w porównaniu z koleżankami, to jednak trochę wcześnie. Przez chwilę miałam nawet poważne wątpliwości, ale urodził się syn i totalnie zwariowałam na jego punkcie. Wreszcie poczułam, że jestem we właściwym miejscu. To trwa już od roku i nie chcę żeby się skończyło.
Już nie tęsknię za dawnymi czasami i mogłabym posiedzieć w domu jeszcze przynajmniej kilka lat.
Nie chcę być jak inne matki, które po kilku miesiącach szukają sobie innego zajęcia. Odnalazłam się w tej roli i jestem zdania, że na razie nie ma sensu tego zmieniać. Moglibyśmy pomyśleć o kolejnym dziecku, a nawet jeśli nie, to po prostu jest dobrze tak, jak jest. Myślałam, że mąż będzie zadowolony i zacznie mnie wspierać w tej decyzji.
Zobacz także: Jesteśmy razem od 5 miesięcy, a on już mówi o zaręczynach…
Stało się jednak inaczej. On jakoś dziwnie reaguje, kiedy zaczynam o tym mówić. Od razu pojawia się temat wysłania syna do żłobka i mojej pracy. Zupełnie tak, jakby się gdzieś spieszyło. Czuję się wypychana na siłę z domu i nie do końca rozumiem powodu. Przecież jakoś sobie radzimy.
Uwielbiam poranki z dzieckiem, spacery, spotkania z koleżankami na placu zabaw. Nawet gotowanie i sprzątanie zaczęło sprawiać mi satysfakcję. Mamy fajną rodzinę i świetnie zorganizowany dom, więc szkoda z tego wszystkiego rezygnować.
Ostatnio usłyszałam od męża, że kiedyś nie byłam tak oderwana od rzeczywistości. Chciałam się rozwijać, zarabiać, dążyć przed siebie. Czy tak trudno zrozumieć, że mi przeszło? Zobaczyłam inne życie. Z bliskimi i bez pośpiechu. Teraz on chce, żebym zrywała się o 5 rano, nieprzytomna wyprawiała dziecko do żłobka i odbierała je wiele godzin później.
Nie rozumiem, dlaczego tak nagle priorytety mu się pozmieniały. Jeśli go posłucham to wiem, że będę nieszczęśliwa.
Klaudia