Jestem w stanie zrezygnować z własnej wygody, żeby się nie zakazić i nie zarazić kogoś innego. Zwłaszcza najbliższych, bo w pewnym wieku wirus staje się szczególnie niebezpieczny. Tylko bez przesady, bo moi rodzice dostali już paranoi.
Zobacz również: „Jestem legalnym Polakiem i nie będę nosił kagańca”. Najgorsze historie o napotkanych antymaseczkowcach
Od marca prawie w ogóle nie wychodzą z domu. Jeśli już wybiorą się na zakupy, to ojciec wchodzi do sklepu, a mama koczuje w aucie. Po wszystkim piorą ubrania i spryskują się alkoholem. Ich sprawa - może im to nie zaszkodzi.
Problem polega na tym, że przy okazji mnie też uprzykrzają życie.
Kiedy usłyszeli o prawie 10 tysiącach chorych z jednego dnia, wtedy postanowili wprowadzić nowe środku ostrożności w naszym domu. Zostawianie butów przed drzwiami, żadnych gości i najgorsze - noszenie maseczki.
Zobacz również: Przykry efekt uboczny noszenia maseczki. Na szczęście jest na to sposób
Nie żartuję. Oni oczekują, że kiedy będę wchodziła do części wspólnej (mam osobne skrzydło domu do swojej dyspozycji, ale np. wspólny salon), to mam zakryć usta i nos. Według nich jestem szczególnym zagrożeniem, bo pracuję, jeżdżę komunikacją i spotykam się z ludźmi.
Dla świętego spokoju zakładam maskę, ale chyba dłużej tego nie wytrzymam. Trzeba będzie się rozejrzeć za jakimś tymczasowym lokum, skoro rodzice postrzegają mnie jako źródło zarazy.
Może jest jakieś niewielkie ryzyko, ale są jakieś granice absurdu.
Małgosia
Zobacz również: Nie wiem, co mam robić z klientami, którzy wchodzą do sklepu bez maseczki