Ostatnio przeczytałam na jakimś mądrym blogu szafiarki, że ciuchy z second handów to must have kolejnych sezonów. Nawet jak masz kasę, to idź do szmateksu, bo tak się teraz robi. Pokażesz dystans i klasę. Na innych blogach też podkreślają, że spodnie z lumpeksu, sweterek też, nawet płaszcz. A łączą to z torebką za kilka tysięcy lub bluzką od znanego projektanta. To jest dla mnie żenujące.
Wmawia się ludziom, że ciucholandy są fajne, trendy i w modzie. Ja nie mogę tego potwierdzić, chociaż ubieram się w takich miejscach. Różnica polega na tym, że to nie jest dla mnie „oderwanie od rzeczywistości” i coś niezwykłego, ale codzienność! Wszystko kupuję w szmateksach, bo na inne rzeczy mnie nie stać.
A tu nagle robi się z tego jakąś snobistyczną zachciankę. Spróbowałybyście tak żyć, to by Wam się odechciało wszystkiego. Zwłaszcza wmawiania, że można się fajnie ubrać za grosze.
Szafiarki to potrafią, bo może kupią sobie jedną rzecz w lumpeksie za kilka złotych, ale całą resztę mają z porządnych sieciówek i znanych firm. Ja jestem od stóp do głów ubrana w tanią odzież i uwierzcie mi – trudno w czymś takim zrobić wrażenie.
Tak żyje naprawdę wielu ludzi w Polsce. Dla nich wyprawa do second handu to przymus, a nie zabawa. W czymś takim wyglądasz i czujesz się biednie. Bardzo rzadko dostaję coś fabrycznie nowego. Chyba tylko pod choinkę albo na urodziny. Reszta ze szmateksu. Dla Was to pewnie przygoda wygrzebać coś ładnego. Ja nie mam innego wyjścia.
Nie żalę się, ale chciałam niektórych uświadomić. Dzięki za uwagę.
Ela