Co łączy ze sobą znaną piosenkarkę Edytę Górniak i cenionego reżysera Andrzeja Wajdę? Są przedstawicielami zupełnie różnych dziedzin sztuki, są reprezentantami różnych pokoleń, ale udowadniają jedno – talent ma większą moc, niż wykształcenie. Oboje nie zdali nawet matury, o ukończeniu studiów nie wspominając. Pomimo tego osiągnęli spektakularny sukces – robią to, co kochają, mają swoich wiernych wielbicieli i świetnie im się wiedzie. Trudno na podstawie pojedynczych przypadków stwierdzić, że edukacja nie ma większego znaczenia. Nie taki jest nasz cel.
Warto zauważyć jednak, że czasami sukces i satysfakcja przychodzą pomimo przeciwności losu, a wykształcenie nie jest jedyną gwarancją życiowego powodzenia. Nie jest prawdą, że wybitny naukowiec z automatu będzie szczęśliwszy od osoby, która nie przykładała się do nauki i zakończyła szkolną karierę na wczesnym etapie. Na to składa się o wiele więcej okoliczności, a nasza bohaterka jest dowodem na to, że talent i determinacja są czasami warte więcej, niż dyplom prestiżowej uczelni.
Jak przyznaje po kilku latach Joanna, maturę zdawała dla zadowolenia innych. Starała się spełnić oczekiwania, jakie na niej ciążyły, ale... w głębi duszy modliła się, by nic z tego nie wyszło. Bała się, że pozytywny wynik egzaminu zmusi ją do rozpoczęcia studiów, o których wcale nie marzyła. Oblana matura dała jej komfort wyboru – czekać na poprawkę lub wziąć sprawy w swoje ręce. Dzisiaj jest szczęśliwa z podjętej decyzji.
- Jeśli macie jakieś zainteresowania i czujecie, że to Wam w duży gra, to po co się męczyć? Żeby spełnić oczekiwania innych? To nie ma żadnego sensu. Nie mam duszy naukowca, to nie pcham się na studia. Nie mam zamiaru pracować w specjalistycznym zawodzie, tym bardziej stawiam na rozwój, a nie dyplom, który już nic nie znaczy. Niektórzy pewnie będą pukać się w głowę, ale ja jestem dowodem na to, że można wybrać zupełnie inną drogę i dobrze na tym wyjść. Jestem szczęśliwa, spełniona, zabezpieczona pod względem finansowym, mam perspektywy na rozwój. A Wy? - pyta Joanna.
- Nie chcę zabrzmieć jak jakiś wieszcz, ale wydaje mi się, że świat już jest wystarczająco nasycony magistrami i inżynierami, którzy mają dyplom, ale nic nie potrafią. Przetrwają tylko zaradni, więc o siebie się nie martwię – kończy.
- Rodzice byli strasznie rozczarowani. Już snuli plany na temat mojej przyszłości. Najpierw licencjat w naszym mieście, potem wyślą mnie gdzieś dalej na magisterkę. Pokocham naukę, oni będą mogli się mną chwalić i będzie pięknie. Nagle wszystkie ich wyobrażenia szlag trafił. A ja nareszcie odżyłam i zaczęłam działać. Zapisałam się do szkoły policealnej, na fryzjerstwo. Byłam zachwycona tym kierunkiem, bo wreszcie robiłam to, co lubię. Później zda się egzamin zawodowy i będzie fach w ręku. W międzyczasie zrobiłam kurs stylizacji paznokci. Nie brzmi to prestiżowo i ambitnie, ale mam to gdzieś. Uwielbiałam wszystkie zajęcia i współczułam znajomym, którzy poszli na nudne studia – mówi Joanna.
- Udało się wszystko pozdawać. Po dwóch latach miałam już konkretną wiedzę, papiery i plany. Dostałam się na praktyki do świetnego salonu i zostałam w nim na dłużej. Po kolejnym roku byłam już na samodzielnym stanowisku, a kiedy mama dowiedziała się, ile zarabiam – aż podskoczyła. Wątpię, żeby moi rówieśnicy po studiach dostali taką wypłatę przez kilka najbliższych lat. O ile w ogóle znajdą jakieś zajęcie. Teraz mam 25 lat i pewność, że jutro będzie jeszcze lepiej. To rzadki luksus w dzisiejszych czasach. Widzę, jak bardzo przerażeni przyszłością są niektórzy moi znajomi. Mnie nikt z pracy już nie zwolni, bo sama stałam się swoją szefową – twierdzi.
Joanna od roku jest szczęśliwą mężatką, a także właścicielką własnego salonu fryzjerskiego i kosmetycznego. Rodzice, widząc jak bardzo się w tym spełnia, pomogli finansowo w rozkręceniu biznesu. Przydały się również dotacje unijne na stworzenie nowych miejsc pracy. Nie jest „byle fryzjerką”, ale prawdziwą bizneswoman z perspektywami.
- Oczywiście jest za wcześnie na odtrąbienie sukcesu, ale jestem na dobrej drodze. Firma działa jak należy i mogę w każdej chwili pomyśleć o dziecku. Współpracowniczki świetnie pociągną to dalej, a ja mogę rodzić, wychowywać i wrócić, kiedy tylko będę chciała. Czy moi znajomi mają taką możliwość? Skądże. Dopiero skończyli studia. Jeśli w ogóle, bo niektórzy w trakcie zmieniali kierunki. Są na praktykach lub stażach. Bezpłatnych, albo za 500 zł na rękę. Ewentualnie pracują w telemarketingu albo handlu. Czy to jest ta lepsza przyszłość, którą ma zapewnić wyższe wykształcenie? Nie chcę być złośliwa, ale chyba miałam więcej oleju w głowie od nich – twierdzi.
- Kult wykształcenia to jest polski absurd. Wszyscy pchają się na studia i nic z tego nie wychodzi. Bezrobocie coraz większe. Wiecie dlaczego? Bo o zawód trzeba zadbać w inny sposób i znacznie wcześniej! - przekonuje.
Joanna ma 25 lat. Ukończyła liceum, na którym bardzo zależało jej rodzicom. W ostatniej chwili zrezygnowała z nauki w technikum, by spróbować sił w bardziej prestiżowej szkole. Pogodziła się z myślą, że tak trzeba. Jej własne marzenia wydawały się tak absurdalne, że postanowiła zaufać radom innych. - Nigdy nie byłam wybitną uczennicą, więc w ogóle nie myślałam o liceum. To zawsze kończy się tak samo, czyli 3 lata nauki, a potem obowiązkowo jeszcze 5 na studiach. To na pewno nie było dla mnie. Wcześniej myślałam o zawodówce i fryzjerstwie, ewentualnie technikum gastronomicznym. Interesowały mnie konkretne rzeczy, a nie długie godziny nad książkami, co i tak do niczego nie zaprowadzi. Oczywiście to były tylko moje ciche marzenia, bo w domu bałam się przyznać – wspomina.
- Od początku gimnazjum słyszałam, że mam się starać, bo do liceum byle kogo nie wezmą. Tyle o tym mówili, że to stało się dla mnie naturalną koleją rzeczy. Marzenia wyparowały i wbrew sobie brnęłam w to coraz bardziej. Dostałam się i wiedziałam, że trudno będzie się z tego wycofać. Nie było łatwo, ale pierwszą klasę skończyłam ze świetnymi ocenami. Aż sama sobie pomyślałam, że jednak nauka to moje przeznaczenie. Nie na długo, bo później przyszły myśli o ewentualnych studiach i wtedy nie byłam już taka pewna. Nie interesował mnie żaden istniejący kierunek, a to był już problem. Zaczęłam kombinować i miałam już kilka scenariuszów na przyszłość. Nie wszystkie spodobałyby się rodzicom – twierdzi.
Nasza rozmówczyni zakładała m.in., że mimo wszystko ukończy liceum, zda maturę i pójdzie na jakiejkolwiek studia, by zadowolić dumę rodziców. Innym rozwiązaniem będzie matura i szkoła policealna przygotowująca do konkretnego zawodu, np. stylizacji paznokci. Trzecie wyjście wydawało jej się najbardziej szalone – nie podchodzić do matury, by rodzice nie nalegali na studia i kształcić się na fryzjerkę.
- Miałam straszny mętlik w głowie. Pamiętam pierwszy dzień trzeciej klasy. Wtedy zorientowałam się, że trzeba na coś wreszcie postawić. Wiedziałam, czym chcę się zajmować, ale nie wiedziałam, jak do tego dojść. I jak nie zrazić do siebie rodziców. Wybrałam drugą drogę – zdam maturę, choćby nie wiem, co się działo, a dopiero po niej pomyślę o wymarzonym zawodzie. To będzie coś pomiędzy tym, czego ode mnie oczekują i czego sama chcę. Zaczęłam się uczyć i odliczałam dni do pierwszych egzaminów – wspomina Joanna.
- To może dziwnie zabrzmieć, ale chciałam zdobyć ten papier, a im bliżej było matury, tym bardziej się modliłam, żeby jej jednak nie zdać. Z jednej strony bardzo się starałam i nie chciałam się poddać, z drugiej – liczyłam, że to mnie przerośnie. Absurdalne? Okazało się, że to całkiem dobre wyjście... - twierdzi.
Joanna podeszła do egzaminu z języka polskiego, angielskiego i wiedzy o społeczeństwie. To przedmioty uniwersalne na kierunki humanistyczno-społeczne. Gdyby udało się zdobyć dobry wynik, złożyłaby papiery na socjologię lub stosunki międzynarodowe. Nic konkretnego, ale przecież nie o to tutaj chodziło. Liczył się sam fakt studiowania i wyższe wykształcenie. Jak twierdzi, była przygotowana najlepiej, jak to było możliwe. Do matury podchodziła z przekonaniem, że trzeba ją zdać, a później się zobaczy.
- Po wszystkim obawiałam się tylko jednego – chyba za dobrze mi poszło i nici ze szkoły policealnej. Trzeba będzie pójść na te studia i szukać innego pomysłu na siebie. Przyłożyłam się do egzaminów, a po fakcie zaczęły się myśli, że może lepiej byłoby oblać. Wyniki bardzo mnie zaskoczyły. Okazało się, że nie zdałam angielskiego i WOS-u. Przy pierwszym zabrakło 2 procent, a z drugiego nie udało się zdobyć nawet połowy wymaganych punktów. Poczułam się jak idiotka, a kiedy zamknęłam się sama w pokoju – zaczęłam skakać z radości. Ulżyło mi, bo teraz wybór był już jasny. Nie będę musiała udawać wielkiego naukowca, tylko skupię się na tym, co siedzi mi w głowie od lat – opowiada.