Jang Jumi ma 25 lat i pochodzi z Korei Południowej. W Polsce zrobiło się o niej głośno kilka tygodni temu za sprawą reportażu Martyny Wojciechowskiej. Dziennikarka zwiedziła co prawda różne zakątki globu, a w „Kobiecie na krańcu świata” opowiadała historie wielu nietypowych bohaterek, jednak Jumi bez wątpienia zalicza się do tych najbardziej oryginalnych. To dzięki niej Polacy usłyszeli o tzw. sologamii.
Słowo to pochodzi od wyrazów gameo – zawieram małżeństwo, oraz solo – sam, sama. Sologamista to zatem osoba, która bierze ślub bez partnera. Jaki jest sens takiej ceremonii? I czy naprawdę można kochać siebie do tego stopnia, by zdecydować się na poślubienie „własnego Ja”?
Słowa przysięgi małżeńskiej wypowiadanej w Kościele przez narzeczonych, znają na pamięć chyba wszyscy: „Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Formuła recytowana partnerowi w obecności świadków i rodziny ma wagę obietnicy. Przyrzekamy, że mąż/żona będzie najważniejszą osobą w naszym życiu. Taką, z którą będziemy dzielić troski i radości, wychowywać dzieci, starzeć się. Słowa przysięgi nabierają jednak zupełnie nowego znaczenia w momencie, gdy wypowiadamy je przed lustrem. Jak wyjaśnia w swoim programie Martyna Wojciechowska, „solo-ślub to manifest i powiedzenie: lubię, szanuję i akceptuję siebie. Sologamia jest skupieniem się na sobie, a także odpowiedzią na presję społeczną, by jak najszybciej znaleźć żonę lub męża”.
Widok ubranej w białą suknię Jang Jumi, która przysięga miłość wyłącznie sobie, może wzbudzać konsternację, a nawet szokować. Kiedy nietypowa panna młoda po ceremonii decyduje się na pamiątkową sesję ślubną, robi się jeszcze dziwniej. W Polsce mamy przecież głęboko zakorzeniony w świadomości obraz młodej pary, która pozuje do zdjęć w identycznych obrączkach. Sesja bez męża wydaje się zatem czymś wybrakowanym, bezwartościowym, odstającym od normalności.
Koreanki postrzegają to jednak inaczej. „Małżeństwo nie jest najważniejsze”, twierdzi Jang Jumi i dodaje, że jej pokolenie jest bardziej skoncentrowane na sobie: „Zamiast przyspieszać tradycyjny ślub, jak najdłużej odkładamy go w czasie. Skupiamy się na własnych potrzebach”.
Katarzyna Kucewicz, psycholog-psychoterapeuta z Ośrodka Psychoterapii i Coachingu INNER GARDEN w Warszawie, zauważa z kolei, że „ślub ze sobą jest przejawem pewnego rodzaju buntu wobec otaczającej rzeczywistości, wobec nieudanych związków, wchodzenia w relacje z nieodpowiednimi partnerami. Często to manifest niezgody na słabe, raniące związki, które taka osoba ma na koncie i którymi jest już na tyle zmęczona, że odpuszcza dalsze poszukiwania”.
Sologamiści, którzy doświadczyli traumatycznych relacji z partnerem lub obserwowali takie wśród rodziny czy znajomych, dochodzą do wniosku, że najszczęśliwsi będą sami ze sobą. Myślą: ja siebie nie oszukam, nie zdradzę, nie zawiodę. Motyw niechęci do rozczarowujących związków pojawiał się zresztą już wiele lat temu w kultowym serialu „Seks w Wielkim Mieście”. W jednym z odcinków Carrie Bradshaw mówi: „Gdy odszedł, płakałam przez tydzień. Potem zdałam sobie sprawę, że wciąż mam wiarę. Wiarę w siebie”. Zwolennicy solo-ślubów kierują się w życiu podobną maksymą. Chcą zamanifestować światu, że są samowystarczalni.
Cały artykuł na temat sologamii przeczytasz w grudniowym numerze magazynu Cosmopolitan (12/2019) - już w sprzedaży!