Kiedyś nauczyciel to był ktoś. Kadra pedagogiczna cieszyła się nie tylko prestiżem, ale także społecznym zaufaniem. Była szanowana i doceniana. Teraz nie jest to już takie oczywiste, bo od kilku lat obserwujemy postępujący kryzys wizerunkowy. Kto uczy w szkole, te jest z góry podejrzany.
Zobacz również: LIST: „Wakacje muszą zostać odwołane. Chyba każdy rodzic przyzna mi rację”
Narzekamy, że miejsce prawdziwych pasjonatów z poczuciem misji zajęły osoby przypadkowe i wyjątkowo roszczeniowe. Twierdzą tak już nie tylko uczniowie, ale co najbardziej niepokojące - również ich rodzice. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Patrycja, która rozpoczynała karierę z ogromnym zapałem, a dziś coraz częściej myśli o zmianie zawodu.
Według niej współczesny polski nauczyciel stał się chłopcem do bicia, a czas pandemii tylko to pogłębił.
Inaczej to sobie wyobrażałaś?
Pewnie, bo inaczej nigdy nie pomyślałabym o studiach pedagogicznych. Wiedziałam, że system edukacji znajduje się w kryzysie i jest strasznie niedoinwestowany, ale miałam sporo zapału. Chciałam walczyć z wiatrakami. Cieszyłam się, że będę częścią zmiany pokoleniowej i razem z koleżankami oraz kolegami postawimy to wszystko na nogi. Nie udało się, bo szkołą zaczęła rządzić polityka. Najlepszym dowodem na to są ostatnie strajki.
Co masz na myśli?
Zostaliśmy wplątani w wojnę partyjną, a przecież to nie tak, że każdy nauczyciel walczący o podwyżkę jest przedstawicielem konkretnej opcji. Bardzo się pod tym względem różnimy. Chcieliśmy tylko wykonywać swój zawód za godne pieniądze i nie musieć dorabiać po godzinach na kasie w dyskoncie. Gdzie, co najciekawsze, zarabia się często lepiej, niż w szkole. Zostaliśmy przedstawieni jako zadymiarze, którzy wzięli sobie dzieci za zakładników. Jakoś innym grupom społecznym nie zabrania się protestować i walczyć o siebie.
Dostaliście niewiele, a wizerunkowo straciliście bardzo dużo.
Wystarczy przeczytać komentarze pod jakimkolwiek artykułem na temat systemu edukacji. Nauczyciele to nieroby i pasożyty. Jak się nie podoba, to zmienić zawód i przestać narzekać, bo na nasze miejsce są tysiące chętnych. Otóż nie - młodzi ludzie wcale się do tego nie garną. W naszym środowisku obserwujemy coś, co w kościele nazywa się „kryzysem powołań”. Stara kadra się wykrusza, a następców nie widać. Kogoś to dziwi? Jesteś wrogiem publicznym i ledwo wiążesz koniec z końcem.
Zobacz również: LIST: „Według uczniów jestem nierobem i dlatego marnie zarabiam. Usłyszeli to w domu”
Wydawało się, że kryzys epidemiologiczny to szansa na podreperowanie wizerunku.
Ja też naiwnie myślałam, że trochę zapunktujemy. Że ludzie dostrzegą nasze zaangażowanie, chęci i nieszablonowe podejście do tematu. Nowa sytuacja nas do tego zmusiła, bo przecież nie istniały żadne konkretne wytyczne dotyczące nauczania zdalnego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejrzewał, że szkoły zostaną zamknięte na 4 miesiące. Dziś też nikt nam nie zagwarantuje, że we wrześniu wrócimy do klas. Uważam, że jako nauczyciele zdaliśmy ten test.
Czytając wspomniane przez ciebie komentarze można odnieść wrażenie, że rodzice uczniów są innego zdania.
I tego naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć. Najczęściej powtarzany zarzut: mamy czelność zadawać zadania domowe. Niektórym się wydaje, że kwarantanna to przedłużenie wakacji. Jak już trzeba ślęczeć przed komputerem, to przynajmniej bez konsekwencji. Nauczyciel sobie pogada, uczeń będzie udawał, że słucha i odbębnione. Przecież nie o to chodzi, bo mamy do zrealizowania program i musimy z czegoś wystawić oceny.
Minister apeluje, aby z automatu podwyższyć je o jeden stopień.
Czyli wszyscy zdadzą i w domyśle wszyscy będziemy szczęśliwi. To prawda, że uczniowie są ofiarami tej trudnej sytuacji, ale nie jestem zwolenniczką takiego rozwiązania. Żeby otrzymać promocję do następnej klasy wcale nie trzeba być geniuszem i uczyć się od rana do nocy. Wystarczy odrobina zaangażowania. To jest propozycja, aby nie wymagać już niczego i stawiać piątki za piękne oczy.
Jak wygląda dzień z życia nauczyciela na kwarantannie?
Z tego co czytam, to nieustająca sielanka. Wstaję o 9, piję kawkę, coś tam pogadam przez godzinę do kamerki i mam fajrant. Na deser jeszcze pognębię uczniów i mogę zająć się swoimi sprawami. A wielka pensja wpływa na konto praktycznie za nic. Ludzie, którzy wypisują takie brednie, nie mają zielonego pojęcia o naszej pracy. Teraz jeszcze rodzice domagają się wypłaty wynagrodzenia z budżetu, bo muszą uczyć się z dziećmi, żeby nauczyciele mieli wolne. Do każdej wirtualnej lekcji trzeba się przygotować, a zadania sprawdzić. Robimy to często po godzinach, ale kogo to obchodzi?
Rodzice chcą dostawać pieniądze za to, że poświęcają czas na edukację swojego potomstwa?
Regularnie widuję takie komentarze. I na tym polega problem - nauczyciele są traktowani jak opiekunki. Kiedy klasy i świetlice świecą pustkami, wtedy oni muszą się bardziej zaangażować. Z tego, co widzę, to wielu z nich nie bardzo ma na to ochotę. A jak już, to nie za darmo. W takich momentach zastanawiam się, czy jazdy na rowerze albo wiązania sznurówek też uczą za pieniądze.
Sytuacja robi się napięta.
I eksploduje, jeśli nadal będziemy tak postrzegani. Kocham moich uczniów jak własne dzieci i robię wszystko, żeby nie miały żadnych braków. Co mnie za to spotyka? Wszyscy widzimy.
Zobacz również: LIST: „Rok szkolny trzeba powtórzyć. Nie mam z czego wystawić uczniom ocen”