W „Dzienniku" kilka dni temu można było przeczytać ciekawy artykuł na temat obserwacji zachowania rodaków podczas wakacji za granicą. Polacy wciąż nie potrafią sobie radzić z szokiem kulturowym na zagranicznych wakacjach.
„Polski turysta nie rozumie, że gdzie indziej jest inaczej niż w Polsce. Bo też i dlaczego miałoby być inaczej? Myśmy zdobywali Monte Cassino i byliśmy pod Tobrukiem, a teraz mamy jako turyści podporządkowywać się miejscowym obyczajom i regułom!? W życiu!"
Niestety, to stwierdzenie najlepiej oddaje zachowanie części polskich turystów podczas wakacji i ich podejście do miejscowych zwyczajów oraz obyczajów - zero tolerancji i zachowanie w stylu "mogę wszystko" albo "płacę, to wymagam skakania wokół mnie jak wokół króla".
Często na wakacjach za granicą albo podczas podróży, w najmniej oczekiwanym miejscu spokój burzy polskie „kurwa", które nasz zdenerwowany rodak wymawia z pasją w ramach oczyszczenia duchowego i uspokojenia się. Takie wypadki są częste. Powoli można się do nich przyzwyczaić.
Na wakacjach w Londynie, kilka lat temu, jeszcze przed tą słynną falą emigracji, w centrum miasta w małym supermarkecie wybieranie lodów przerwało głośne hasło: „Gdzie tu oni kurwa mają piwo", a potem było już tylko głośniej i dobitniej: że "ch…we", że "k…. drogo", ogólnie wszystko było fe.
Obserwacje Marcina Króla z „Dziennika" są bardzo podobne:
„Z toskańskiej Cortony na większe zakupy trzeba zjechać na dół, do pobliskiego miasteczka. Zjeżdżamy więc z pewnym znajomym o znanej twarzy o pół do czwartej, bo wiemy, że wtedy nie będzie tłoku. A ponieważ w niewielkim supermarkecie rozmawiamy po polsku, szybko odkrywa nas pokaźna dama w szortach i po polsku pyta z pewnym szacunkiem (wyraźnie rozpoznała znajomego), gdzie tu można zjeść teraz obiad. Odpowiadam: "Nigdzie, musi Pani pojechać do restauracji na autostradę, bo we Włoszech o tej porze wszystko jest zamknięte". "Jak to?" - mówi pani - "to o której oni jedzą obiad, nie o czwartej?". "Około pierwszej" - odpowiadam. "To kiedy pracują?". "Rano" - odpowiadam - "i późniejszym popołudniem". "Leniwe bydlaki" - konstatuje pani i udaje się do działu mięsnego".
„Na Piazza dei Miracoli w Pizie rozpoznajemy Polaków po przewodnikach. Kiedy w 35-stopniowym upale kupuję przy bramie jakieś picie, jedna pani mówi do drugiej: "Jaki ten Murzyn (sprzedawca) czarny", a koleżanka przytakuje i dodaje: "Ja to się brzydzę od niego kupować jedzenie".
„W hotelu w Austrii, w którym mieszkamy kilka dni, śniadania są niezwykle obfite. I widzę, jak Polacy pakują sobie bułki ze wszystkim, co możliwe, na lunch. Wreszcie kelner zwraca im uwagę, że można sobie kupić zestaw na lunch za 6.5 euro (ledwie ponad dwadzieścia złotych), wtedy rzucają te bułki i obrażeni wychodzą. Może się uda coś za darmo, a jak się nie uda, to nie nasza wina, tylko tych, co nie chcą dać".
„Polski zestaw - kompleks wyższości połączony z kompleksem niższości - widać doskonale dla odmiany w Wilnie. Siedzę u fryzjera, pani się mną zajmuje. Wchodzi duży facet z gatunku ochroniarzy i pyta po polsku fryzjerkę: "Ostrzyżesz mnie?" Ta mu odpowiada po litewsku. On naturalnie nic nie rozumie, więc mówi, żeby nie udawała, że nie mówi po polsku, bo tu przecież sami Polacy. Fryzjerka odpowiada mu po litewsku. Polak głośno przeklina i trzaskając drzwiami, wychodzi. Nam dopiero po kilku spotkaniach z tymi paniami udało się przejść od łamanego rosyjskiego do polskiego. Język polski nie jest dla Litwinów - ze zrozumiałych powodów - bliski czy sympatyczny. Jednak jak się nieco zaprzyjaźnić, to wielu z nich będzie rozmawiało po polsku, ale trzeba mieć chociaż trochę sympatii, trochę woli zaprzyjaźnienia".
Oczywiście są to pewne ekstremalne przypadki. Wypaczają jednak obraz całości. Bardziej wryje się w pamięć jeden hałaśliwy turysta niż setka, która przejdzie cicho i w spokoju zwiedzi katedrę czy muzeum. Dlatego podczas wakacji próbujmy swoim zachowaniem naprawiać nadszarpnięty wizerunek Polaków za granicą. Warto przy okazji burzyć stereotypy, jakie krążą na temat nas – obywatelek i obywateli Rzeczpospolitej - po świecie.