COVID zrujnował wiele żyć, ale moje naprawił. Gdy inni tracili, ja zyskałam – spełniło się moje wieloletnie marzenie o pracy zdalnej. Jednak 2 lata zajęło mi zebranie w sobie odwagi, by dołączyć do tego drugie marzenie – podróżowanie. I tak w 2022 roku, gdy siedzenie w jednym miejscu zbrzydło mi już do granic możliwości, a większość krajów znów zaczęła nieśmiało otwierać się na turystów, zaryzykowałam i razem z partnerem poleciałam do Tajlandii, jednocześnie nie nakładając na ten wyjazd żadnych napiętych ram czasowych i decydując, że dopiero na miejscu podejmiemy decyzję gdzie i jak długo chcemy zostać. Ten spontaniczny tok myślenia, zupełnie dla mnie nowy (ja, pani porządku, perfekcyjnego planowania każdego detalu i zeszytów z kalendarzami!) towarzyszył nam przez całą podróż we wszystkich jej aspektach.
Dlaczego jednak Tajlandia, zapytacie? Podróżniczego bakcyla sprzedali mi rodzice, gdy byłam mała i od tamtej pory zwiedziłam już wiele krajów. Tym razem kierowałam się jednak konkretnymi oczekiwaniami – zależało mi na miejscu, które przede wszystkim będzie ciepłe i słoneczne, tanie do życia oraz charakteryzujące się pysznym jedzeniem, ponieważ to właśnie kulinarne podboje są dla mnie jedną z głównych atrakcji podróżowania.
Zobacz także: Klify, mewy i multi-kulti. Jak wygląda praca zdalna z Irlandii?
Świątynia Wat Phra Kaew i kwiaty lotosu.
Po długim, 12-godzinnym locie z przesiadką w Katarze wylądowaliśmy w stolicy Tajlandii – Bangkoku. W tamtym okresie turystyka dopiero wstawała z kolan po lockdownie i covidowych obostrzeniach, dlatego na miejscu czekał nas "przymusowy" test antygenowy oraz zamknięcie w hotelu do czasu uzyskania wyników. Te na szczęście przyszły bardzo szybko, bo już następnego dnia, a hotel, który miał nam służyć tylko na jedną noc, tak nam się spodobał, że został z nami aż 9 dni. Podobnie było z samym Bangkokiem, który wiele osób nazywa "brudnym, hałaśliwym i brzydkim" na grupach podróżniczych, radząc, by spędzić w nim maksymalnie dzień lub dwa, a swoje dalsze kroki kierować bezpośrednio w stronę pięknych, tajskich wysp. I choć jestem przeogromnym fanem wakacyjnego "plażingu i smażingu", to ku mojemu zdziwieniu, to właśnie Bangkok oraz Chiang Mai (inne duże miasto Tajlandii) na koniec skradły moje serce.
Wróćmy jednak do tematu pracy zdalnej. Praca w Tajlandii na wizie turystycznej nie jest oficjalnie legalna, a jej wykonywanie w przypadku wykrycia grozi deportacją i zakazem ponownego wjazdu do kraju. Mówiąc jednak oficjalnie, mam na myśli, że dla wielu cyfrowych nomadów jest to tzw. „szara strefa” – lokalsi przymykają oko na pracujących zdalnie turystów i naprawdę trzeba się bardzo postarać lub narobić sobie wrogów, by Tajowie z premedytacją zgłosili służbom nielegalną pracę „faranga” (tajskie określenie na białego człowieka-turystę). Jeśli jednak chcecie mieć czyste sumienie i pewność, że nie grożą wam żadne konsekwencje prawne, warto wcześniej wykupić wizę biznesową. Tego typu wiza jest wydawana na pobyt nie dłuższy niż 90 dni.
Praca zdalna w Tajlandii w towarzystwie palm i pięknej pogody.
W Tajlandii spędziłam tylko (albo i aż) 2 miesiące, ponieważ pilne sprawy w Polsce oraz coraz bardziej rozpędzająca się pora deszczowa (o tym później) zmusiły mnie do powrotu. W innym wypadku jest duża szansa, że w tym cudownym miejscu zostałabym nawet i rok, a kto wie, może i dłużej. Przez ten czas można powiedzieć, że zjechałam Tajlandię od północy aż po południowe wyspy. W trakcie mojego pobytu miałam przyjemność mieszkać w tętniącym życiem Bangkoku, górzystym i tajemniczym Chiang Mai, turystycznym Krabi, sielankowym Hua Hin oraz na tropikalnej wyspie Koh Phangan. Tajlandia zachwyciła mnie praktycznie wszystkim. Zarówno przemiłymi ludźmi, przepysznym jedzeniem jak i naprawdę świetnymi warunkami do pracy zdalnej.
Zobacz także: Praca zdalna w Skandynawii: gdzie zamieszkać, jak się utrzymać, o czym pamiętać?
Jak wiadomo, nie ma pracy zdalnej bez dobrego i szybkiego internetu. Nie ma nic bardziej świętego dla cyfrowego nomada, któremu marzy się praca poza komfortem swojego domu i własnego routera Wifi. Zaniepokojonych uspokajam jednak – problemu z internetem w Tajlandii nie ma ani w mieście ani na wyspach, choć trzeba tu zaznaczyć, że rzadko korzystaliśmy z hotelowego Wifi. Zamiast tego, zaraz po wylądowaniu, w jednym z centr handlowych zaopatrzyliśmy się w specjalną kartę SIM sieci AIS – największego operatora sieci z najlepszym zasięgiem w kraju. Taką kartę bez problemu można też kupić na lotnisku, jednak warto bliżej przyjrzeć się oferowanym pakietom. Nasz internet śmigał na pełnej prędkości przez dwa miesiące, a za tę przyjemność zapłaciliśmy 300 THB czyli tajskich batów (tudzież bahtów), czyli około 40 zł. Dzięki temu w dowolnym miejscu mogliśmy zrobić własnego hotspota z telefonu i podłączyć do internetu laptopa.
Tym co urzekło mnie najbardziej w mojej pracy zdalnej w Tajlandii była zmiana strefy czasowej, a konkretnie przesunięcie czasu o 5 godzin. Okazało się to prawdziwym błogosławieństwem dla mnie, notorycznego śpiocha, dla którego wstawanie rano jest prawdziwą drogą przez mękę. Dzięki zmianie strefy czasowej, gdy zaspani ludzie w Polsce budzili się o 7-8 rano i szykowali do pracy, ja będąc już dawno po śniadaniu, kawie i kąpieli w basenie ;) całkowicie wyspana i pełna energii mogłam zacząć pracę. Tak samo działało to z wieczorami – gdy przyszło mi pracować po godzinie 17 polskiego czasu, dla mnie oznaczało to powrót do hotelu po całym intensywnym dniu zwiedzania i przygód, by w wygodnym łóżku i piżamie ułożyć się z laptopem i "zacząć" pracę.
Wiele osób od lat powtarza, że „Tajlandia jest tania”. Niewątpliwie jest to prawdą, choć nie mogę powiedzieć, by nasz wyjazd udało się zrobić budżetowo. W związku z licznymi zmianami miejsc pobytu, lotami zarówno z Polski do Tajlandii jak i międzymiastowymi czy wielogodzinną jazdą autokarami oraz noclegiem głównie w hotelach (które po pandemii miały ogromne promocje i bardzo zaniżone ceny, a 4 i 5-cio gwiazdkowe hotele w wysokim standardzie można było dorwać bardzo tanio, więc było warto!) nie udało nam się zaoszczędzić na tym wyjeździe. Jednak po zebranych podczas wyjazdu doświadczeniach, mam pewność, że gdybym wybrała się tam drugi raz na dłużej i tylko w jedno miejsce, zamieszkała w wynajętym za pośrednictwem Airbnb apartamencie i stołowała się głównie "streetfoodem" to odczułabym ogromną różnicę (i ulgę) w porównaniu z tym, ile miesięcznie wydaję na życie w Polsce.
Wat Rong Khun czyli Biała Świątynia w Chiang Rai.
Tajlandia oferuje naprawdę duży rozstrzał cenowy i zadowoli każdego turystę – zarówno tego, który śpi w hostelach i żywi się przetworzonym jedzeniem z marketu, jak i wyrafinowanych podróżników, którym marzą się najdroższe hotele i wykwintne restauracje. Dodatkowo kusi przepiękną, bujną zielenią wciskającą się w każdą szczelinę między domami i cywilizacją, upalnymi temperaturami i piękną pogodą... choć z tym ostatnim mieliśmy akurat mały problem.
Nasz pobyt przypadł na kwiecień i maj, a zależnie od obszaru, pora deszczowa w Tajlandii zaczyna się w okolicach maja/czerwca i trwa mniej więcej do października/listopada. I choć zazwyczaj były to przelotne, maksymalnie 1-2 godzinne deszcze, po których zaraz wracało słońce i upał, trafiły się też dni, gdy lało prawie non stop od rana do wieczora. Nie raz i nie dwa zdarzyło się też, że pogoda całkowicie pokrzyżowała nam plany i musieliśmy spędzić dzień w hotelu. Pobyt w Tajlandii w kwietniu lub maju może być więc dość ryzykowny, a im bliżej pory deszczowej, tym większą mamy loterię pogodową. W tym okresie naprawdę warto zaopatrzyć się w dobrą kurtkę przeciwdeszczową, którą zawsze można mieć przy sobie w plecaku! Okres pory deszczowej jest jednak kuszący, ponieważ oznacza mniej turystów. Nasz wybór terminu okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę – w najpopularniejszych miejscach i zabytkach był prawie całkowity brak zorganizowanych grup turystów i dużych wycieczek. Dzięki temu, odwiedzając najbardziej popularne świątynie w Bangkoku byliśmy w nich praktycznie sami i mogliśmy w spokoju i kontemplacji docenić ich urok oraz panującą w środku mistyczną atmosferę.
Zwiedzanie Tajlandii przed pandemią COVID-19 i po. Zdjęcie z lewej, źródło: Google, zdjęcie z prawej: archiwum prywatne.
Pomimo ogromnych wydatków i kapryśnej pogody nie żałuje moich dwóch miesięcy w Tajlandii. Mało tego, wydaje mi się, że miejsce to połączyło dla mnie wszystkie te elementy, których szukałam w pracy zdalnej poza Polską – dobrego jedzenia, gorących temperatur, miłych ludzi, niskich cen, pięknych widoków i bujnej zieleni. Bangkok, który miał być głównie hałaśliwy i brudny okazał się różnorodną, tętniącą życiem metropolią z ogromnym wyborem restauracji, wielkimi centrami handlowymi, pięknymi parkami i przede wszystkim zapierającym dech w piersiach widokiem na panoramę miasta nocą z jednego z popularnych tam „rooftop barów”. Północna Tajlandia zachwyciła mnie skąpanymi we mgle górami, ciągnącymi się po horyzont polami ryżowymi lub herbacianymi oraz misternie rzeźbionymi świątyniami, a wyspy zaprezentowały iście pocztówkowe, rajskie widoki z turkusową wodą, miękkim, białym piaskiem oraz leniwie kołyszącymi się palmami.
Phang Nga - słynna wyspa Jamesa Bonda.
Mam nadzieję, że nie jest to moja ostatnia przygoda z Tajlandią – życie tam zdawało się prostsze, pozbawione problemów i zmartwień, które otaczają mnie, gdy tylko jestem w Polsce. Te dwa miesiące dały mi odwagę i pewność, że poradziłabym sobie za granicą, a życie poza Ojczyzną wcale nie jest tak trudne i przerażające. Nawet rozłąka z rodziną okazała się nie być tak bolesna, jak się tego obawiałam – dzięki rozmowom na kamerce przez Skype’a lub Messengera mieliśmy ze sobą kontakt non stop, a dzięki mojemu wyjazdowi nigdy nie brakowało nam tematów do rozmów.
Praca zdalna w podróży rozszerza horyzonty – pokazuje, że życie może wyglądać inaczej, mentalność ludzi może być inna. Mamy okazję zanurzyć się w innej kulturze, jednak w przeciwieństwie do zwykłej turystycznej wycieczki, pracując zdalnie z danego kraju poznajemy go dogłębnie – jak wygląda tam codzienność, ludzie, ich życie. Jak wyglądają zakupy w zwykłym sklepie, gdzie warto wieczorem wybrać się na drinka. Idąc spacerem można zgubić się między uliczkami i odkryć zachwycające miejsca, których próżno szukać w turystycznych przewodnikach. Uważam, że każdy, kto ma możliwość pracy zdalnej i podróżowania powinien tego spróbować. Może właśnie mieszkanie przez jakiś czas za granicą pomoże w przyszłości podjąć decyzję, że to jednak nie w Polsce chcemy spędzić resztę życia? A może utwierdzi nas w przekonaniu, że „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”?
Dzikie małpki choć urocze, są bardzo niebezpieczne i lepiej trzymać się od nich z daleka.
Na koniec zostawiam wam kilka ciekawostek i tipów, które mogą się przydać w planowaniu podróży do Tajlandii:
• Walutą obowiązującą w Tajlandii są tajskie baty/bahty – THB.
1 Bat to w przeliczeniu na dzień dzisiejszy (4.08.2022) 0,13 Złotego.
• Na wyjeździe warto mieć przy sobie wypłaconą gotówkę, choć w wielu miejscach nie mieliśmy problemu z płatnością kartą. Należy też pamiętać, że przy wypłacie pieniędzy z bankomatu pobierana jest prowizja w wysokości 150-200 THB, dlatego by nie być stratnym, dobrze jest wypłacać rzadziej, ale większe sumy pieniędzy.
• Jedzenie w Tajlandii w większości przypadków jest PIKANTNE (albo raczej piekielnie OSTRE) i mówię to jako osoba z praktycznie zerową tolerancją na ostrość. Zamawiając potrawy warto zwrócić uwagę, czy koło jej nazwy w menu nie ma dopiska "spicy", a dodatkowo poprosić kelnera lub kelnerkę czy daną potrawę da się przyrządzić "not spicy". Jeśli zamawiając zostaniecie uprzedzeni, że danie jest naprawdę ostre – uwierzcie im na słowo i zastanówcie się czy aby na pewno dacie radę!
• W Tajlandii w większości miejsc bez problemu dogada się po angielsku, choć zazwyczaj nie ma co liczyć na szlifowanie tam swoich umiejętności i chwalenie się płynną gramatyką lub zawiłymi czasami – im prościej wyłożysz to, co chcesz powiedzieć, tym większa szansa, że się dogadacie. W wielu przypadkach okazywało się, że mój angielski na poziomie C1 musiałam zniżać do poziomu tzw. "Kali kochać, Kali zjeść", a czasem dodatkowo wspomagać się translatorem lub obrazkami w Google Grafika.
• Translator to wasz najlepszy przyjaciel! W szczególności ten z opcją mówienia i tłumaczenia na tajski w czasie rzeczywistym. Szczególnie przydatny w przypadku wizyty u lekarza lub zakupów w aptece. Często spotykałam się z używaniem go przez taksówkarzy.
• Opieka medyczna w Tajlandii jest na bardzo wysokim poziomie. Podczas wyjazdu dwukrotnie miałam przyjemność się z nią zapoznać. W szpitalu zaskoczył mnie widok jeżdżącego robota, który przywoził lekarzom ważne dokumenty podróżując między salami!
• Przed wyjazdem warto zaszczepić się na choroby tropikalne. My zrobiliśmy to na miejscu, ponieważ te same szczepionki były o niebo tańsze niż w Polsce i była to dla nas inwestycja na kolejne egzotyczne wyjazdy. Pamiętajcie jednak, że wiele szczepionek potrzebuje tygodni, a czasem miesięcy i kolejnych dawek, by naprawdę zacząć działać i was chronić, dlatego nie należy tego zostawiać na ostatnią chwilę. Do Tajlandii najlepiej zainwestować w szczepienia przeciwko WZW typu A i B, tężcowi, durowi brzusznemu i japońskiemu zapaleniu mózgu.
• W Tajlandii jest dużo komarów, niestety również tych owianych złą sławą, które mogą (ale nie muszą) przenosić malarię. Nie ma jednak sensu brać środków ochronnych z Polski - w każdym sklepie typu 7-Eleven (a są praktycznie co przecznica) dostaniemy tanie i naprawdę skuteczne spraye oraz balsamy, których używają lokalsi.
• Dla fanów opalenizny mam złe wieści – przeważająca część kosmetyków i kremów UV jest wybielająca. Tajki marzą o białej, porcelanowej cerze i zdecydowanie nie przepadają za swoją ciemniejszą karnacją, dlatego jeśli wam marzy się brązowa opalenizna, zwracajcie uwagę na opisy produktów. Tutaj wybawieniem może być Obiektyw Google, z pomocą którego przetłumaczycie nawet najbardziej zawiłe tajskie "szlaczki".
• W Tajlandii, szczególnie na wyspach i w mniej zaludnionych obszarach należy uważać na bezpańskie psy i małpy, które mogą mieć wściekliznę. Psy często biegają w dużych stadach, jednak z mojego doświadczenia w czasie ogromnych upałów zazwyczaj całe dnie spędzały na drzemkach w cieniu i nie były zainteresowane ludźmi. Małpy jednak cieszą się naprawdę złą sławą, a od znajomych słyszałam o przypadkach zaatakowania i ugryzienia, a także masowego kradnięcia jedzenia, plecaków czy smartfonów. No i pamiętajcie – na wściekliznę nadal nie ma skutecznego leku i jest ona chorobą śmiertelną.
• Bilety na wszelkiego rodzaju autokary, busy, pociągi czy promy bezpieczniej jest kupować z przynajmniej 1-2 dniowym wyprzedzeniem, ponieważ błyskawicznie się wyprzedają. Warto też porównywać ceny online z cenami stacjonarnymi i próbować się targować z lokalsami. Targowanie się jest też wręcz obowiązkowe w przypadku przejazdów słynnymi Tuk-Tukami, w których kierowcy często na start podają zaporowe ceny. Jeśli targowanie się nie jest waszą mocną stroną, polecam aplikację Grab oraz InDriver – ta pierwsza działa jak polska wersja Bolta i możemy za jej pomocą zamówić taksówkę (ale również jedzenie na dowóz), z góry narzuconą kwotą. Z kolei w drugiej możemy podać kwotę jaką jesteśmy skłonni przeznaczyć na podróż i poczekać aż znajdą się chętni, by nas za taką kwotę przewieźć. W Grabie płatność jest pobierana z podpiętej do aplikacji karty płatniczej, natomiast w przypadku InDrivera należy mieć przygotowaną gotówkę.
• Do Tajlandii można wjechać bez wizy na 30 dni, jednak po tym czasie należy opuścić granice kraju lub płatnie przedłużyć pobyt w Ambasadzie lub jednym z Immigration Offices. Można też przed przylotem wyrobić sobie płatną wizę 60 lub 90-dniową. Do wyboru jest wiza turystyczna lub biznesowa.
• Wchodząc do wszystkich tajskich świątyń należy stosownie się ubrać i okazać miejscu należyty szacunek. Obowiązkowe jest zakrywanie ramion i kolan przez kobiety, a przed wejściem należy zdjąć obuwie. Dodatkowo nigdy nie wolno siadać przed posągiem Buddy ze stopami wyciągniętymi w jego stronę – stopy uznawane są za nieczyste i jest to uznawane za obrazę. Kategorycznie nie wolno też śmiać się i robić sobie żartów z rodziny królewskiej i ich portretów, które spotkamy w Tajlandii na każdym kroku.