Takiej oprawy polski film nie miał od dawna. Spoty w telewizji, specjalny kanał na YouTube, fanpage na Facebooku, limitowana kolekcja koszulek, nowoczesna strona internetowa, skąd można pobrać plakaty, zdjęcia i tapety na pulpit… A do tego sam obraz, który okazał się wielkim przedsięwzięciem. Budżet opiewający na ok. 25 mln zł – by zebrać taką kwotę, potrzeba było ośmiu lat. Ponad 3 tys. statystów. Około 5 tys. ton gruzu. Wszystko po to, by stworzyć dzieło zapowiadane jako jedna z największych polskich produkcji ostatnich lat. Po 10 dniach od premiery „Miasto 44” obejrzało 635,3 tys. osób. Bo to film, o którym warto rozmawiać. Oto kilka powodów.
Porządne efekty specjalne
Efekty specjalne nigdy nie były siłą polskiego kina. W „Bitwie pod Wiedniem” (wyświetlanej jesienią 2012) ich nieudolność była wręcz porażająca. Drwiono, że efekty w tym filmie są jak z Painta – dość dodać, że obraz, za scenę z wilkiem, zdobył Węża w kategorii „Najgorszy efekt specjalny” (Wąż to antynagroda przyznawana najgorszym polskim filmom). Widzowie spragnieni porządnych efektów specjalnych w polskich produkcjach mogą na szczęście odetchnąć – w „Mieście 44” konsultantem ds. efektów był wybitny hollywoodzki specjalista Richard Bain, który wcześniej współpracował z takimi wizjonerami kina, jak Christopher Nolan, Peter Jackson oraz Terry Gilliam. Bain ma w dorobku efekty specjalne do światowych hitów, m.in. „Casino Royale”, „Incepcja”, „King Kong” i „Nędznicy”. Efekty w „Mieście 44” naprawdę robią wrażenie – są wiarygodne, wyważone, na wysokim poziomie.
Właściwy rozmach
Tadeusz Sobolewski w „Gazecie Wyborczej” napisał, że „Miasto 44” to film nadmiaru. Owszem, krew, pot i łzy leją się tutaj strumieniami. Widza przytłacza ogrom zniszczeń, a gdy miasto wali się pod ostrzałem armat, wręcz czujemy narastającą grozę, przerażenie, które odczuwają bohaterowie. Tyle że dla mnie to akurat zaleta tego obrazu. Wreszcie obejrzałam film, w którym z właściwym rozmachem odwzorowano powstańcze realia. Reżyser Jan Komasa pod tym względem nie pozostawia nam miejsca na własną interpretację – mamy widzieć to, co widzieli warszawiacy w 1944 roku. Mamy słyszeć ten sam huk, widzieć to samo niebo rozżarzone do czerwoności od wybuchów i rozpadające się na naszych oczach budynki. Cieszę się, że do realizacji filmu o Powstaniu Warszawskim zabrano się jak należy.
Kapitalna muzyka
Tak, muzyka w „Mieście 44” naprawdę robi wrażenie. I trudno się dziwić, bo odpowiadał za nią nie byle kto – Antoni Łazarkiewicz, choć dopiero 34-letni, pracował przy takich filmach jak „W ciemności”, „Janosik. Prawdziwa historia”, „W ukryciu”, „Boisko bezdomnych” oraz przy kilku serialach (np. „Głęboka woda”, „Gorejący krzew” – za ten drugi tytuł otrzymał nagrodę Czeski Lew). W „Mieście 44” muzyka pełni bardzo ważną rolę. Nie jest jedynie mdłym tłem – potęguje uczucia widza, a nawet narzuca mu konkretne emocje. Ścieżkę dźwiękową „Miasta 44” tworzą znane polskie szlagiery poprzeplatane nowoczesnym brzmieniem. Najbardziej zapadła mi w pamięć scena na cmentarzu, gdy widzimy uciekającego przed ostrzałem głównego bohatera (w tej roli Józef Pawłowski), a jej dramatyzm potęguje utwór „Dziwny jest ten świat” Czesława Niemena.
Nowatorskie techniki
„Miasto 44” to film nowoczesny. Do tego stopnia, że niektórzy uważają go za bardzo młodzieżowy. Zgoda – to obraz, który młodym widzom może przypaść do gustu. Ale tę nowoczesność „Miasta 44” uważam za jego atut. Nie da się ukryć, że Jan Komasa jest wielkim fanem kina – w jednym z wywiadów przyznał, że ogląda bardzo dużo filmów. I widać to w jego najnowszym obrazie. Komasa chętnie korzystał z tzw. techniki slow-motion, czyli zwolnionego tempa. Sceny pokazane w ten sposób (szczególnie balansujący na granicy kiczu moment zbliżenia między bohaterami) bardzo przypominały mi serial „Spartakus”. Mogę się założyć, że Jan Komasa go oglądał. Z kolei scena w kanałach z pewnością przypadłaby do gustu miłośnikom horrorów – Zofia Wichłacz wygląda w niej niczym dziewczynka z kultowego „Kręgu”. Można się przestraszyć!
Świetna obsada
Powiedzmy sobie szczerze – Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak czy Borys Szyc to bardzo dobrzy aktorzy, ale gdyby pojawili się na ekranie, ten film straciłby na wiarygodności. Zamiast mainstreamowych gwiazd w „Mieście 44” wystąpili głównie aktorzy nieznani, dopiero raczkujący w tej branży. Obsadę wybrano z serii ogólnopolskich castingów, w których wzięło udział ponad 7 tys. osób. Dzięki temu na ekranie możemy oglądać prawdziwe perełki – odkryciem filmu okazała się 19-letnia Zofia Wichłacz, debiutantka, która za rolę Biedronki otrzymała nagrodę Złote Lwy na festiwalu w Gdyni (w kategorii „Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca”). Bardzo podobała mi się też Anna Próchniak jako Kama. Jestem zachwycona grą młodych aktorów, którzy świetnie poradzili sobie z postawionym przed nimi zadaniem, jakim był udział w tej produkcji.
(Przy okazji: nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Jan Komasa ma nosa do wyłapywania talentów – to w jego „Sali samobójców” kapitalnie zagrał Jakub Gierszał).
Z perspektywy młodego człowieka
W „Mieście 44” podoba mi się, że jest to film o ludziach. Potrafię sobie wyobrazić, że młodzież, która brała udział w Powstaniu Warszawskim, czuła się tak jak bohaterowie filmu. Mamy tutaj np. trójkąt miłosny – dwie dziewczyny i jednego chłopaka. Wydaje się, że właśnie uczucie było dla młodych kobiet powodem, dla którego chciały walczyć i przeżyć. Pod tym względem jest to film bardzo wiarygodny – myślę, że w 1944 roku wiele było osób, które kierowały się sercem, a nie np. potrzebą oddania życia za ojczyznę (choć i takich, którzy wybierali to drugie, rzecz jasna nie brakowało). Ta perspektywa bardzo mi się podoba. Chociażby dlatego, że oglądając naszych równolatków na ekranie, możemy docenić, w jakich cudownych czasach żyjemy.
Po seansie „Miasta 44” z kina wyszłam zadowolona. A czy coś mi się w nim nie podobało? Żałuję na przykład (uwaga, spoiler!), że scenarzysta uśmiercił Biedronkę i w zasadzie prawie wszystkich najważniejszych bohaterów (choć z drugiej strony, happy end byłby nie do zaakceptowania). Mam również kilka zastrzeżeń do paru przesadnie nowoczesnych scen z wykorzystaniem techniki slow-motion. To jednak drobiazgi. Polecam ten film każdemu, uważam, że trzeba go zobaczyć – chociażby po to, żeby wyrobić sobie o nim własne zdanie.
Ewa Podsiadły-Natorska