Zazwyczaj obawiamy się tego, czego jeszcze nie znamy. Każdemu nowemu doświadczeniu towarzyszy niepewność i stres. Ten działa na różne sposoby - czasami okazuje się mobilizujący, a kiedy indziej nas paraliżuje. W przypadku ciąży i porodu ma to swoją medyczną nazwę: tokofobia. Obezwładniający lęk odczuwa nawet 10 procent kobiet spodziewających się dziecka, a choć trochę boją się chyba wszystkie. Tak jak Aneta, która urodziła zaledwie kilka tygodni temu.
Zobacz również: Jakub był obecny przy porodzie. Wymienił 10 rzeczy, które najbardziej go zaskoczyły
Świeżo upieczona mama nie ukrywa, że spodziewała się najgorszego. Z tego powodu próbowała wymusić na lekarzach cesarskie cięcie, które ich zdaniem nie miało racjonalnego uzasadnienia. Ostatecznie urodziła swoje pierwsze dziecko siłami natury, a dziś szczerze opowiada, co spotkało ją na porodówce. Nie po to, żeby straszyć, ale zerwać zmowę milczenia.
„To nie tak miało wyglądać” - dodaje zaskoczona i to chyba najlepsze streszczenie naszej rozmowy.
Papilot.pl: Spróbuj ocenić swój strach przed porodem w skali od 1 do 10.
Wtedy? W dobrych dniach jakieś 9/10, a w chwilach zwątpienia brakowało skali. Tak naprawdę nie byłam w stanie cieszyć się ciążą, bo cały czas myślałam tylko o horrorze, jaki czeka mnie na porodówce. Wiedziałam, że będzie bolało i długo nie dojdę do siebie, a taka bezsilność strasznie mnie paraliżuje. Czekałam jak na wyrok, przed którym nie ma ucieczki i chwytałam się wszystkich metod, żeby sobie ulżyć. Stąd pomysł, żeby zapłacić za cesarkę.
Lekarzowi?
Oczywiście nie w kopercie, bo takich rzeczy się nie robi. Szukałam szpitala, który świadczy usługi komercyjne i będzie w stanie mi to zagwarantować. Może źle trafiłam, ale nikt nie chciał o tym słyszeć. Nawet za pieniądze. Zamiast tego oferowano mi wsparcie psychoterapeuty, bo lekarz stwierdził, że „targają mną demony” i trzeba się ich pozbyć. Jego zdaniem to normalne dla pierworódki, ale po wszystkim na pewno zmienię zdanie. Ostatecznie zostałam z niczym i odliczałam dni. „To będzie rzeźnia” - myślałam każdego dnia.
Strach nie bierze się znikąd. Skorzystałaś z usług specjalisty, który pomaga się z nim uporać?
Tak długo zastanawiałam się nad tym, czy powinnam wybrać psychologa, a może jednak psychiatrę, że wreszcie straciłam zapał. Postanowiłam sama się z tym uporać, co z perspektywy czasu nie było raczej dobrą decyzją. Lęk towarzyszył mi cały czas, a niekiedy wręcz utrudniał oddychanie. Miewałam ataki, które objawiały się uciskiem w klatce piersiowej i wyczuwalną przeszkodą w gardle. Poszłam to nawet zbadać, ale od razu usłyszałam, że ma to podłoże emocjonalne.
Zobacz również: To zdjęcie powinna zobaczyć każda kobieta, która choć trochę obawia się porodu
Wygląda to na klasyczną tokofobię pierwotną, czyli paniczny lęk przed pierwszym porodem. Jak myślisz, skąd się wzięła?
Chyba z ludzkiego gadania. Nie mam w swoim otoczeniu wielu młodych matek, ale te które są, opowiadały straszne rzeczy. Do tego sporo się naczytałam i obejrzałam chyba wszystkie możliwe filmy o ciążowych i porodowych komplikacjach. Zaczęło się od wspomnień kilku osób, a później sama zaczęłam się nakręcać. Jeśli coś złego miało się wydarzyć, to na pewno mnie i mojemu dziecku. Stracę dużo krwi, rozerwie mnie na pół i nigdy nie dojdę do siebie. Tak sobie wyobrażałam ten słynny cud narodzin.
Makabra.
Najgorsze jest to, że nikt nie był w stanie mnie uspokoić. Czasami mówiłam głośno swoich obawach, a wtedy słyszałam słowa w stylu: „nie będzie aż tak źle”. W domyśle: będzie beznadziejnie, choć może odrobinę lepiej, niż teraz myślisz. To na pewno nie poprawiało mi humoru. Im bardziej byłam przerażona, tym bardziej chciałam potwierdzić swoje obawy. Czytałam historie internautek i spodziewałam się najgorszego.
Sprawdziło się?
Jeśli katastrofa to 100% obaw, to u mnie sprawdziło się może 10%. Największy koszmar w życiu okazał się czymś absolutnie najpiękniejszym. Po wszystkim pytałam samą siebie: i po co było sobie wmawiać?
Strach rzeczywiście ma wielkie oczy?
W moich wyobrażeniach był przerażającym potworem, a okazał się słodkim kotkiem. Nie twierdzę, że wszystko zrobiło się samo, nie było żadnego bólu i nie pojawiła się nawet kropla krwi. To jednak poród, który rządzi się swoimi prawami. Dziś wiem jednak, że cesarka na życzenie byłaby w moim przypadku najgorszym wyjściem. Zraziłabym się raz na zawsze i pewnie na jednym dziecku by się skończyło. Urodziłam siłami natury kilka tygodni temu, a już planuję kolejne, więc to chyba najlepsza rekomendacja.
Co się nie sprawdziło?
Nie byłam traktowana przedmiotowo. Cały personel był sympatyczny i czułam ich szacunek. Przez porodówkę nie przewinął się tłum przypadkowych ludzi, którzy oglądali mnie nagą. Tylko jeden lekarz i dwie pielęgniarki, które były do rany przyłóż. Nie musiałam przeć przez 12 godzin, aż do utraty świadomości. Wszystko zamknęło się w 2 godzinach i to z przerwami na odpoczynek. Rozwiązanie nie przypominało sceny z horroru, ale coś naprawdę pięknego. Niczego mi nie rozerwało i szybko wróciłam do dawnej sprawności. A miało być przecież zupełnie inaczej.
Rzadko ktoś mówi o porodzie w ten sposób.
I na tym polega problem. W większości przypadków tak to właśnie wygląda, ale kiedy wszystko idzie zgodnie z planem, wtedy nie chce nam się o tym opowiadać. Kiedy pojawią się komplikacje - to co innego. Zdradzamy najbardziej krwawe szczegóły, żeby się wyżalić, a przy okazji straszymy kolejne pokolenia matek. One nie bez powodu myślą, że zawsze wygląda to trak tragicznie. Innych przekazów po prostu nie ma. Chciałam to wreszcie powiedzieć głośno. Jeśli uspokoję chociaż jedną ciężarną - to było warto.
Zobacz również: Takiego zdjęcia z porodówki jeszcze nie było. Młoda mama nie ma nic do ukrycia