Aborcja w Polsce to temat niezwykle kontrowersyjny, ale także szeroko dyskutowany. Przez wiele lat obowiązywało u nas prawo, które dopuszczało przerywanie ciąży na żądanie, bez podania jakiejkolwiek przyczyny. Władze komunistyczne wprowadziły pewne obostrzenia, legalizując aborcję m.in. ze względu na trudne warunki życiowe, co w praktyce oznaczało zupełnie swobodny dostęp do tego zabiegu. Aktualne przepisy dopuszczają aborcję w przypadku zagrożenia zdrowia lub życia matki, uszkodzenia płodu lub ciąży powstałej w wyniku gwałtu. To podejście bardzo restrykcyjne, jeśli weźmiemy pod uwagę prawodawstwo innych krajów europejskich. Dla niektórych to i tak zbyt wiele. Co jakiś czas politycy debatują o zupełnym zakazie przerywania ciąży.
Czy stan prawny cokolwiek zmienia? Ze względu na fakt, że aborcja stała się w większości przypadków nielegalna, trudno o konkretne dane. Wiadomo, że z zapisów ustawy korzysta rocznie zaledwie kilkaset kobiet. Jaka jest prawdziwa skala tego zjawiska? Organizacje pro-choice, opowiadające się za wolnym wyborem, szacują, że każdego roku aborcji poddaje się ok. 100 tysięcy Polek. Środowiska pro-life, czyli postulujące całkowity zakaz przerywania ciąży, tę liczbę określają w granicach kilku tysięcy. Jedno jest pewne – w naszym kraju prężnie działa podziemie aborcyjne, a zabiegi bez jakiegokolwiek nadzoru to nie najlepsze wyjście.
Karolina zdecydowała się na usunięcie ciąży 3 lata temu. Ogłoszenie ginekologa wykonującego tę usługę znalazła w Internecie. Jak do tego doszło? Dlaczego zdecydowała się na taki krok? Czy wciąż uważa, że to dobre wyjście dla kobiet, które nie chcą lub nie mogą sobie pozwolić na potomstwo? Oto jej historia.
Nasza bohaterka ma dzisiaj 29 lat. Mieszka w dużym mieście, spełnia się zawodowo i jest w szczęśliwym związku. To sytuacja zupełnie odmienna, od tego, co działo się z nią jeszcze kilka lat temu. Wtedy wpadka oznaczała dla niej koniec świata. Była do tego nieprzygotowana, nie miała warunków do przyjęcia nowego życia, a partner na wieść o ciąży podziękował jej za znajomość. Została sama z wielkim problemem, z którym musiała sobie poradzić. - To było dla mnie po prostu niewyobrażalne. Spotykałam się z facetem od jakiegoś czasu, wiadomo, że był seks, ale zabezpieczaliśmy się. Wydawało nam się, że nic nie może się przydarzyć. Naprawdę trzeba mieć pecha, żeby znaleźć się w mojej sytuacji. A jednak, chociaż długo ignorowałam objawy, nie chciałam tego sprawdzić – wspomina.
- Zrobiłam test i świat mi się zawalił. Jestem młoda, ledwo wiążę koniec z końcem, stałej pracy nie ma, facet jest, ale za chwilę może go nie być. Nic, tylko rodzić i zakładać rodzinę. Kiedy podzieliłam się z nim tą informacją, stwierdził, że nie da się złapać na dziecko. Pewnie przestałam brać pigułki i coś kombinuję. A tak w ogóle, to pewnie puszczałam się na lewo i prawo, bo on nie może mieć aż takiego pecha. To był ostatni raz, kiedy się widzieliśmy. Powiedział tylko, że radzi mi, żebym coś z tym zrobiła, bo szkoda życia. Wtedy nie za bardzo kontaktowałam, więc nie wiedziałam, co ma na myśli. Pierwsza wizyta u ginekologa trochę mi to rozjaśniła. Okazało się, że aborcja to zwykła usługa. Może nielegalna, ale nikt tego nie kontroluje – twierdzi.
Karolina przed wizytą u specjalisty jeszcze nie dopuszczała do siebie takich myśli. Stało się i jakoś to udźwignie. Mimo wszystko, w czasie badania puściły jej nerwy. Pokazała, jak bardzo się boi i jak bardzo nie chce rodzić. Jej trudna historia najwyraźniej ujęła lekarza, bo ten zaproponował pomoc. - Pamiętam, że dosłownie wyłam na tym jego fotelu i jeszcze głupio myślałam, że może jednak nie zaciążyłam. Rozwiał moje wątpliwości. Próbował pocieszać, że może jednak dam sobie radę, bo na razie jestem w szoku i dramatyzuję. Szybko się przekonał, że nie. Powiedziałam mu prosto z mostu, że sobie tego nie wyobrażam. Wyszłam od niego z płaczem, ale na koniec dał mi świstek papieru, który okazał się wybawieniem – wspomina.
- Myślałam, że zapisał mi tam jakiś lek, albo kolejną wizytę, ale na kartce znalazłam tylko dwa wyrazy. To było imię i nazwisko. Zupełnie zgłupiałam i nie wiedziałam, o co chodzi. Po powrocie do domu wpisałam te dane do wyszukiwarki i wszystko było jasne. Wyświetliło się ogłoszenie ginekologa, pełen zakres usług i hasło w stylu „kompleksowa pomoc nawet w najtrudniejszych przypadkach”. Później okazało się, że to zmyślone nazwisko, ale kto chciał, ten mógł do niego trafić. Zadzwoniłam, umówiłam się na wizytę i zrobiło mi się naprawdę lżej. Może on coś poradzi – zastanawiała się nasza rozmówczyni.
Nasza bohaterka trafiła do oficjalnie funkcjonującego gabinetu, gdzie przyjmował ginekolog. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie, więc przez chwilę zastanawiała się, czy przypadkiem nie pomyliła adresów. Może te „najtrudniejsze przypadki” z ogłoszenia, to jednak nie to, o czym myślała? - Przyjął mnie dojrzały facet w lekarskim kitlu, przedstawił się zupełnie inaczej, niż napisał o sobie w sieci. Mrugnął okiem, więc zorientowałam się, że to tylko taka przykrywka na wszelki wypadek. Najpierw mnie zbadał, a potem zapytał „no to co z tym robimy?”. Chciał wiedzieć, czy oczekuję od niego poprowadzenia tej ciąży, czy może „czegoś innego”. Powiedziałam mu, że mam dobrego ginekologa, ale do niego trafiłam z innych powodów – opowiada nam Karolina.
- Musiał być przyzwyczajony do takich wizyt, bo tylko się uśmiechnął, wyjął kalendarz, chwilę się zastanowił i stwierdził, że za tydzień możemy „coś w tej sprawie podziałać”. Za wszystko bierze „trójkę”, gwarantuje pełne bezpieczeństwo, bo „zjadł na tym zęby”. Potem jakieś krótkie pocieszenie w stylu „głowa do góry” i wtedy naprawdę zeszło ze mnie ciśnienie. Pomyślałam, że wreszcie pozbędę się tego problemu. Teraz tylko zebrać pieniądze i po wszystkim – wspomina.
- Byłam w kiepskiej sytuacji finansowej, bo z pracą problem, a jak już udało się coś zarobić, to niewiele z tego było. Zaczęłam kombinować. Część dostałam od rodziców. Powiedziałam im, że była uczelnia mnie ściga, bo kiedyś nie zapłaciłam czesnego i wszystko to urosło do tysiąca. Jak nic z tym nie zrobię, to puszczą mnie z torbami. Szybko zorganizowali pieniądze. Jeszcze dołożyli coś na życie. Wiem jak to brzmi, bo na życie to na pewno nie poszło. Pożyczyłam trochę od koleżanki, resztę jakoś dołożyłam i miałam „trójkę”, która była wtedy dla mnie przepustką do normalności. Dopiero jak siedziałam z tymi pieniędzmi w kopercie, zaczęłam myśleć, co chcę zrobić – twierdzi.
Karolina przez dłuższy czas swoją ciążę postrzegała wyłącznie jako problem, może nawet chorobę. Trzeba to zwalczyć. Nie mówiła o płodzie, ani tym bardziej o dziecku. To było „coś”, czego nie powinno być. - Dwa dni przed terminem śniły mi się jakieś zakrwawione dzieci i rozpaczające matki. Słyszałam ich płacz, powykrzywiane twarze i ogólnie, nie było to raczej miłe. Jakoś się otrząsnęłam, bo wiedziałam, że w tym momencie płód nie zdążył się nawet jeszcze dobrze rozwinąć. Nic nie poczuje, bo to tylko zbiorowisko komórek, a ja wreszcie odetchnę. Najbliższy weekend miał być już spokojniejszy, bo po wszystkim – wspomina.
- Zabieg oczywiście nie odbywał się w tym eleganckim gabinecie w centrum miasta. Tam lekarz działał oficjalnie. Czytałam o nim opinie i podobno wspaniale prowadził ciąże, a młode mamy były nim zachwycone. Czyli jednak nie jest żadnym potworem, który czyha na niewinne dzieci i wszystkie chce wymordować. W wyjątkowych przypadkach oferuje jednak pomoc i nie udaje, że nie ma problemu. Państwo tak właśnie próbuje działać. Zamknąć oczy i udawać, że wszystko będzie dobrze. Jak baba wpadła, to niech rodzi, bo życie jest najważniejsze. Tylko dziecka, bo kobieta się nie liczy. No więc, trafiłam do innego gabinetu, który mieścił się w domu jednorodzinnym. Bez żadnych oznaczeń – opowiada.
- Nie miałam odwagi zapytać, jak to będzie wyglądało krok po kroku. Nie chciałam wiedzieć. Miało być po wszystkim. I było bardzo szybko. Uśpił mnie, zrobił swoje, a jak się ocknęłam, to dalej była ta sama godzina. Tylko minutnik się przesunął. Wszystko trwało nie dłużej, niż pół godziny. Poczułam ulgę i nie wstydzę się tego powiedzieć. Na szczęście obyło się bez żadnych komplikacji. Byłam już kilka razy u tego samego lekarza na oficjalnej wizycie i wszystko wskazuje na to, że nie powinnam mieć problemów z zajściem w ciążę, kiedy będę tego chciała. Czy zrobiłabym to jeszcze raz, gdybym była w podobnej sytuacji? Nie wiem – odpowiada Karolina.
Od zabiegu usunięcia ciąży minęły niemal 3 lata. Nasza bohaterka dopuściła się czynu zabronionego, ale nie czuje się jak przestępca. - Państwo przymyka oczy na nasze problemy. Najlepiej powiedzieć, że mamy rodzić, bez względu na wszystko. Dlatego same musimy sobie radzić, szukać, próbować i bardzo ryzykować. Nie każda ma szczęście trafić do takiego specjalisty, jak ja. Słyszałam o przypadkach, kiedy lekarz dokonywał w ciele pacjentki dosłownego spustoszenia. Nie ma niechcianego płodu, ale tego chcianego też już nigdy nie będzie. Gdy jednak ktoś mnie pyta, czy jestem zwolenniczką aborcji na życzenie, to sama nie wiem, co mam odpowiedzieć – zastanawia się Karolina.
- Rozumiem, że to aktualnie nielegalne i nie powinno do tego dochodzić, ale realia są inne. Prawo jest, ale nie działa. Jeśli jednak dziewczyna wpada, nie ma środków do życia, zostawia ją partner, wszystko wali jej się na głowę, to chyba powinna mieć wybór. Czy nie lepiej byłoby dopuścić taką możliwość? Usunięcie ciąży we wczesnym etapie przez lekarza, w godnych i bezpiecznych warunkach, a nie taka prowizorka. Jestem pewna, że wiele zabiegów odbywa się w jakichś ciemnych piwnicach i dochodzi do prawdziwej tragedii. Albo zaczyna się kombinować z kwasami, które można kupić w sieci. Może i przyniosą spodziewany skutek, ale przy okazji z życiem może się pożegnać sama zainteresowana – twierdzi.
- Słyszałam o śmiertelnych krwotokach po takich tabletkach. Słyszałam też o rzucaniu się ze schodów, wdychaniu jakichś dziwnych substancji, płukankach nie wiadomo z czego. Czy to jest lepsze od cywilizowanego zabiegu i nowoczesnej medycyny? Chyba nie. Wielcy przeciwnicy twierdzą, że trzeba aborcji kompletnie zakazać, bo kobiety same nie wiedzą, czego chcą. Jeśli prawo będzie liberalne, to do lekarzy ruszą miliony Polek, bo tak lubią skrobanki. Przecież to ostateczność. Ciąże w Polsce się usuwa i chyba czas przestać udawać. Prawo wcale nie doprowadziło do zmniejszenia ilości zabiegów, ale do czegoś innego – totalnego podziemia bez żadnej kontroli – mówi nasza bohaterka.
Karolina nie wspomina swojej decyzji i zabiegu bardzo traumatycznie. Jak twierdzi, żałuje, że znalazła się w takiej sytuacji, ale wybrała i musi z tym żyć. Czasami zastanawia się, co by było, gdyby jednak urodziła. Nie potrafi sobie na to odpowiedzieć. - Chyba nic dobrego by z tego nie wyszło, ale podziwiam kobiety, które walczą do końca. Ja nie dałam rady, więc nie daję sobie prawa do oceniania kogokolwiek. Marzę tylko o tym, żeby w Polsce nie przymykało się dłużej oczu na to zjawisko. Kobiety codziennie muszą wybierać i czy nie warto im tego jakoś ułatwić? - zastanawia się.