„Warszawskie słoiki” właśnie wygrały plebiscyt na symbol Warszawy. Trzy słoiki w formie neonu mają zawisnąć na ulicach stolicy. Konkurs zorganizowało pierwsze Muzeum Neonu w Polsce. W sumie oddano 14 tys. głosów – „Warszawskie słoiki” zdobyły ich prawie 5,5 tys. „Chcemy odczarować negatywne skojarzenia ze słowem słoik. Chodziło o pokazanie, że my, rodowici jesteśmy otwarci na przyjezdnych, chętnie wymieniamy doświadczenia, tworzymy ten koktajl i energię” – powiedziała współautorka zwycięskiego projektu Magdalena Czepiewska cytowana przez TVN Warszawa.
Tym, którzy nie znają tematu, śpieszymy wyjaśnić, czym, a raczej kim jest ów „słoik”. Chodzi o ludzi przyjezdnych, którzy przyjechali do Warszawy np. na studia albo do pracy. Z nadzieją na nowe i lepsze życie. Określenie „słoik” odnosi się do zapasów przywożonych najczęściej właśnie w słoikach z domu rodzinnego. Wymyślili je rodowici warszawiacy, często żyjący w stolicy od kilku pokoleń. Początkowo słowo miało zabarwienie jedynie pejoratywne. „Słoikiem” miał być ktoś gorszy, często pochodzący z malutkiego miasteczka albo ze wsi. Ktoś, kto gnał do Warszawy po karierę i spełnienie marzeń. „Słoiki są z prowincji. Pchają się do stolicy, a brak im ogłady i wyobraźni. Szybko podkulają ogon i często pracują za najniższą krajową. Ja tam nie wróżę im wielkich karier, na jakie liczą” – to jeden z wpisów w internecie.
Okazuje się jednak, że rodowitych warszawiaków boli co innego – fakt, że przyjezdni nie płacą w stolicy podatków. „Skutkuje to tym, że ludzie, którzy są warszawiakami i mieszkają koło żłobka, muszą swoje dziecko do żłobka wozić do drugiej dzielnicy tylko dlatego, że miejsca w tym żłobku są zajęte właśnie przez dzieci zameldowane wszędzie, tylko nie w Warszawie. Właśnie takie sytuacje stwarzają animozje” – uważa internauta o pseudonimie „krawaciarz”. Pokutuje też przekonanie, że „słoiki” psują rynek, bo zgadzają się pracować za mniej niż osoby pochodzące z dużego miasta. Wielu wytyka im także przenoszenie prowincjonalnych nawyków do stolicy.
Ale ci, co rozsądniejsi, nie dzielą Polski na „słoiki” i resztę. „Ludzie, przestańmy się segregować! Każdy niech zajmie się sobą, a nie obserwuje innych i wylewa na nich swoje żale” – mówi Daria.
Warszawie „słoiki” zgromadziły prawie 10 tys. osób na Facebooku, które kliknęły „Lubię to”.
Ewa Podsiadły-Natorska
Niestety, często nie jest. Rodowici warszawiacy, choć nie wszyscy, ze „słoików” potrafią się śmiać jak nikt inny. I zazwyczaj nie kryją do nich niechęci. „Czemu ich nie lubimy? Weekendy spędzają u siebie, w Warszawie pracując, śpiąc i... narzekając. Lubią narzekać na miasto, które dało im pracę i wykształcenie. Bo brzydko, bo hałas, bo korki, bo smród, bo brudno, bo drogo. Moi rodzice sprowadzili się tu w latach 60., tu się pobrali, tu ochrzcili mnie i rodzeństwo. Nie jeździli na weekendy do Kielc, tylko najwyżej na wakacje czy raz na kwartał. Czyżby dzisiejsze słoiki nie umiały odciąć pępowiny? Albo nie chcą?” – zastanawia się jeden z blogerów.
W internetowym słowniku slangu i mowy potocznej definicja „słoika” to: „osoba pochodząca z prowincji, a mieszkająca w wielkim mieście, najczęściej Warszawie, przywożąca z wizyt w domu słoiki z jedzeniem. Najczęściej charakteryzują ją takie cechy jak: brak przywiązania do nowego miejsca zamieszkania oraz wiejskie maniery i sposób myślenia”.
Ale są też osoby, które o nietutejszych myślą inaczej. „Prawdziwi warszawiacy nie używają słowa słoik i szanują przyjezdnych. Przyjezdni czerpią z Warszawy, ale zostawiają tu też swoje pieniądze w knajpach i autobusach” – pisze jedna z internautek. Inni dodają natomiast, że każdy skądś pochodzi. „Ludzie są różni i oprócz tych irytujących, którzy po dwóch tygodniach szpanują, że są warszawiakami, są też tacy, którzy nie mają kompleksów dotyczących swojego pochodzenia, tylko zwyczajnie przyjechali popracować, pomieszkać, zdobyć trochę nowych doświadczeń i żadnej siary nie robią. A Warszawa żadną metropolią nie jest” – uważa kolejna internautka. „My, warszawiacy i krawaciarze też uciekamy z miasta na prowincję” – czytamy dalej na forum dyskusyjnym.
Nieco inaczej wygląda to jednak z perspektywy wywołanego do tablicy „słoika”. Przykład Darii (imię zmieniłam). Pochodzi z Radomia, w którym oferta dla studentów jest ograniczona, o pracy nawet nie wspominając – bezrobotnych jest tutaj prawie 24 proc. mieszkańców. A ponieważ do Warszawy z Radomia jest około sto kilometrów, czyli jakieś dwie godziny pociągiem, Daria wybrała studia w stolicy. Dostała się na psychologię. Dzienną. „Od poniedziałku do piątku mieszkałam w Warszawie, a na weekendy zwykle wracałam do domu. W sobotę robiłyśmy z mamą wielkie zakupy, gotowałyśmy, piekłyśmy, a w niedzielę popołudniu znowu jechałam do stolicy pociągiem, cała obładowana. W torbie miałam zapasy na kilka dni: zazwyczaj pierogi, jakieś mięso, kopytka, sałatkę, ogórki kiszone, świeże warzywa, naleśniki, ciasto. Większość faktycznie w słoikach” – opowiada Daria.
Tak przygotowana wiedziała już, że ma z głowy obiady praktycznie na cały tydzień. Szczególnie że, jak przekonuje, w Warszawie drogo, a gdy kończyła zajęcia późnym wieczorem, nie musiała główkować, co do garnka włożyć. Daria po studiach została w Warszawie, od roku ma stałą pracę, zaręczyła się. „Usamodzielniłam się, choć wciąż zdarza mi się jechać z Radomia do Warszawy z zapasami. Inaczej mama nie wypuściłaby mnie z domu” – twierdzi nasza rozmówczyni. Czy oburza się, gdy słyszy, że osoby takie jak ona nazywane są „słoikami”? „Bardziej mnie to bawi, choć uważam, że my, przyjezdni musimy dać z siebie dwa razy więcej, żeby coś osiągnąć w stolicy. Konkurencja jest tutaj szalona, wyścigi szczurów na każdym kroku. Dzięki zapasom mogłam sobie stworzyć namiastkę domu, skupić się na nauce i pracy. Warszawa powinna być z nas dumna” – uważa Daria.