Za ekranizację bestsellera nazywanego światowym fenomenem „Pięćdziesiąt twarzy Greya” autorstwa EL James zabrała się brytyjska reżyserka Sam Taylor-Johnson. I stworzyła hit, który w walentynkowy weekend zarobił ponad 81 mln dolarów i tym samym uplasował się na pierwszym miejscu amerykańskiego zestawienia box-office. Film pobił też rekord frekwencyjny i kasowy w polskich kinach – w weekend otwarcia „Pięćdziesiąt twarzy Greya” obejrzało ponad 830 tys. osób, co dało dochód rzędu 17 mln zł.
Historia tej opowieści nie jest odkrywcza. Oto zamknięta w sobie, cicha, kiepsko ubrana studentka literatury Anastasia Steele w zastępstwie za chorą koleżankę przeprowadza wywiad z Christianem Greyem – przystojnym, obrzydliwie bogatym, tajemniczym mężczyzną. Zaczyna między nimi iskrzyć. Anastasia nie może się oprzeć urokowi Greya, który wciąga ją w świat seksu. I to nie byle jakiego. Grey lubi prowadzić z partnerką perwersyjną grę, w której on dominuje, a ona, jako osoba uległa, ma spełniać jego zachcianki. Żeby nie było wątpliwości, Grey spisuje umowę, z której Steele punkt po punkcie dowiaduje się, co będą ze sobą robić. Oczywiście ona ma wątpliwości, czy umowę podpisać, nie może się jednak oprzeć pokusie, zwłaszcza gdy Christian robi jej bardzo kosztowne prezenty i pokazuje świat, o istnieniu którego nie miała dotąd pojęcia.
Jeszcze na etapie powstawania filmu producenci podgrzewali atmosferę wokół obrazu. Najpierw do roli Christiana Greya wybrano innego aktora – początkowo miał być to Charlie Hunnam, na miejsce którego wskoczył jednak Jamie Dornan. Oficjalnie Hunnam zasłonił się brakiem czasu. Nieoficjalnie mówiło się jednak o tym, że wycofał się pod wpływem protestów fanów książki, którzy zupełnie inaczej wyobrażali sobie swojego ulubionego bohatera. Anastasię zagrała natomiast Dakota Johnson, córka Dona Johnsona i Melanie Griffith.
Historia się nie klei
Muszę od razu zaznaczyć, że do kina nie wybrałam się z żadnym nastawieniem. Nie jestem fanką trylogii (książkę próbowałam przeczytać, ale poległam). Nie próbowałam też sobie wmówić, że film na pewno będzie do niczego. O „Pięćdziesięciu twarzach Greya” myślałam raczej jako o ciekawostce socjologicznej, zjawisku w popkulturze. Odrzuciłam nawet od ciebie fakt, że książka nazywana jest „pornosem dla mamusiek”. Czego się więc doczekałam?
Dobrze pamiętam, jak przed paroma miesiącami media grzmiały, że Dakota Johnson zupełnie nie poradziła sobie z rolą. Sceny łóżkowe z jej udziałem podobno okazały się tak drętwe, że trzeba było dokręcać nowe. Po obejrzeniu filmu nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że to ona lepiej poradziła sobie z wyzwaniem niż Jamie Dornan. Teoretycznie wszystko się zgadzało – ona niedoświadczona, on nią zafascynowany. Widać, że wpadli sobie w oko. W praktyce jednak nic się tu nie kleiło. Nie czułam między nimi żadnego napięcia. Nie umiałam zakotwiczyć się w tej historii – wciąż pamiętałam, że patrzę na aktorów, a nie na zauroczoną sobą parę.
Kiedy film powstawał, do mediów wyciekły informacje od osoby z produkcji, która rzekomo stwierdziła, że między Johnson a Dornanem nie ma chemii. Być może to plotka. Ale jeśli nawet, sporo w niej prawdy.
Seksu jak na lekarstwo
Fani trylogii pewnie wiele obiecywali sobie po scenach łóżkowych, na których zresztą oparta jest cała historia. Grey ma w swoim apartamencie komnatę seksu, Czerwony Pokój Bólu. Pełno tutaj gadżetów używanych w BDSM – pejczy, kajdanek, sznurów itp. To szerokie pole do popisu dla wyobraźni reżysera. Tymczasem to właśnie ten pokój obnażył braki w scenariuszu – widz ciągle czeka, aż Grey zrealizuje swoje fantazje, zrobi to, co skrzętnie odnotował w swojej umowie. Tak naprawdę jednak scen seksu nie ma tu zbyt wiele. A te, co są, nie robią szczególnego wrażenia.
Piosenki tworzą klimat filmu – idealnie pasują do lotów helikopterem czy potajemnych spotkań w apartamencie Greya. Dzięki temu obraz staje się znośny. Nie zmienia to jednak faktu, że ekranizacja „Pięćdziesięciu twarzy Greya” to film senny, przegadany, śmieszny w momentach, gdy nie powinien taki być (Anastasia: „Będziesz się ze mną kochał?”. Christian: „Ja się nie kocham. Ja się pieprzę. I to ostro”).
Wspomniałam już, że nie czytałam książki. Nie jest jednak żadną tajemnicą, jaka panuje na jej temat opinia – krytycy nie zostawili na powieści suchej nitki. Twierdzą, że EL James nie potrafi pisać, a cała historia jest tak denna i głupia, że spodobać może się tylko nastolatkom albo kobietom zmęczonym życiem. Sama nie dałam rady przeczytać tej książki, przyznaję. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że ekranizacja powstała taka, na ile pozwolił literacki pierwowzór. Z worka sukni balowej nie uszyjesz, mówią. I tutaj jest chyba pies pogrzebany.
Ewa Podsiadły-Natorska
Gdyby pomyślę o takich klasykach jak „Nagi instynkt” czy „9 i pół tygodnia”, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” wypada przy nich jak dobranocka. Johnson i Dornan nie zdołali zbudować atmosfery, która udała się w tych dwóch filmach. Odegrali swoje role poprawnie, ale to za mało, żeby dzieło Sam Taylor-Johnson trafiło do panteonu najlepszych filmów erotycznych wszech czasów.
Senna atmosfera
Atutem filmu jest muzyka. Na ścieżce dźwiękowej znalazły się piosenki Beyoncé, Ellie Goulding, Skylar Grey i The Weeknd. Za muzykę odpowiadał zresztą wielokrotnie nagradzany Danny Elfman, który pracował przy takich produkcjach jak m.in. „Poradnik pozytywnego myślenia”, „Giganci ze stali”, „Alicja w Krainie Czarów”, „Charlie i fabryka czekolady”, „Spider-Man”, „Chicago” czy „Mission: Impossible”.