Wasze listy: „Czy adoptować upośledzoną córkę umierającej przyjaciółki?”

Jola stanęła właśnie przed ogromnym życiowym dylematem. Jej przyjaciółka, samotna matka dziewczynki z porażeniem mózgowym, umiera na raka, a ona nie wie, czy podjąć wyzwanie i zająć się chorym dzieckiem.
Wasze listy: „Czy adoptować upośledzoną córkę umierającej przyjaciółki?”
17.04.2009

„Drogie Czytelniczki!

Nie wiem, co mi w ogóle strzeliło do głowy, żeby tu napisać, bo normalnie nie sięgam po porady nieznajomych mi ludzi, ale teraz chciałabym zobaczyć, co na moim miejscu zrobiłaby większość kobiet. Może komuś moje pytanie i wątpliwości wydadzą się zbędne, ale naprawdę tu leży na szali całe moje życie, moich dzieci i córeczki mojej przyjaciółki!!!

Z Anką znamy się od podstawówki. Zawsze wiele nas dzieliło – ona pochodziła z biednej rodziny, miała troje rodzeństwa i wiecznie zmęczoną matkę, która pracowała jako pielęgniarka. Mój tata był prawnikiem, mama nauczycielką i byłam rozpieszczoną jedynaczką. Gdy jednak poszłam do szkoły i poznałam Ankę, z małej egoistki zmieniłam się i zaczęłam doceniać to, co mam. Gdy ją odwiedzałam, zawsze widziałam ten sam obrazek – gromadkę zasmarkanych dzieciaków ze smutnymi minami stojących w ciasnym przedpokoju. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo Anka była świetną przyjaciółką, wspaniale się dogadywałyśmy, a oprócz tego była dobrą uczennicą, za co ja podziwiałam, bo nie miała takich warunków do nauki jak ja. Nasza przyjaźń przetrwała wiele lat, nawet czasy liceum, kiedy każda z nas wybrała inną szkołę. Ja poszłam do ogólniaka, Anka do technikum ekonomicznego, żeby od razu po maturze pójść z fachem w ręku do pracy. Po skończeniu szkoły ja dostałam się na prawo, a Anka do pracy i za moją namową również na studia ekonomiczne. Trudno jej było to wszystko razem połączyć, a jeszcze miała wiele obowiązków w domu, ale jakoś jej się udało. Wtedy cieszyłam się, że moja ukochana przyjaciółka będzie miała perspektywy, inne życie niż jej własna matka... Tak, byłam z niej dumna, bo to wielka sztuka wyrwać się z takiej rodziny, gdzie na głowie najstarszej siostry spoczywa jeszcze opieka nad młodszym rodzeństwem, ale moja Anka dała radę! Wtedy nie przeszłoby mi nawet przez głowę, że los ją tak okrutnie potraktuje.

Na studiach Anka zakochała się w młodym asystencie prowadzącym ćwiczenia. Był od niej niewiele starszy, więc zgodził się na spotkanie. Od tego czasu byli nierozłączni. Przy nim Ania naprawdę rozkwitła, miała w końcu dla siebie więcej czasu, bo jej rodzeństwo podrosło, zamieszkała ze swoim ukochanym i teraz cieszę się, że zaznała tego szczęścia przez kilka lat spędzonych z Jarkiem. Już po ślubie zwiedzili całą Europę, nauczyli się żeglować i nigdy nie zapomnę, jak Anka zadzwoniła kiedyś do mnie podekscytowana, że w końcu spełniło się jej marzenie, bo stoi na Wieży Eiffla. Wtedy cieszyłam się razem z nią, bo wiedziałam, z jakim wysiłkiem, o wiele większym niż ja, doszła do tego, co ma.

Dwa lata po ślubie Anka zaszła w ciążę. Ja już wtedy miałam moich bliźniaków, więc doradzałam jej, co i jak oraz dodawałam otuchy, bo ona przeraźliwie bała się porodu. Pewnego dnia, gdy spotkałyśmy się na zakupach, Ania dostała telefon, że Jarek leży na Intensywnej Terapii i nie wiadomo, czy przeżyje. Okazało się, ze rozpędzony samochód wjechał w przystanek autobusowy i Jarek nie miał z nim żadnych szans. Gdy przyjechałyśmy do szpitala, on już nie żył. Anka trafiła stamtąd prosto na porodówkę i urodziła córeczkę. Niestety, z porażeniem mózgowym...

Myślałam, że tego już Ania nie przeżyje, tak się o nią bałam, próbowałam ją chronić, jakoś pomóc, ale ta silna, odważna Anna jak zawsze potrafiła sobie poradzić, nawet gdy w jeden dzień jej cały świat legł w gruzach. Potrafiła wszystko świetnie zorganizować – pracę, opiekę nad Martką, nawet studia podyplomowe, żeby dostać awans. W weekendy starałam się ją odciążyć, szczególnie, gdy byłam na początku drugiej ciąży i nie chodziłam już do pracy, choć Ania mogła też liczyć na wsparcie swojej mamy. Niestety, jej teściowie nie żyli już od kilku lat, a Jarek nie miał rodzeństwa, więc tylko w nas miała oparcie.

Wydawało się, że jej życie na nowo się jakoś poskładało, że Marta wynagradza jej brak męża i tą swoją chorobę, bo zawsze była wesołym, uśmiechniętym dzieckiem. Jednak coś się zaczęło z nią dziać – szybko się męczyła, strasznie schudła. Z początku myślałam, że to zmęczenie, a później, że depresja. Gdy Ania zaczęła jednak mdleć, zawiozłam ją do szpitala na badania. Okazało się, że to ziarnica złośliwa. Anka od razu trafiła na chemię, ale w jej przypadku żadne leczenie nie przynosiło rezultatów. Dzisiaj wiem, że Ance nie zostało wiele czasu. Lekarze mówią, że góra miesiąc, choć ja jeszcze czekam na cud, bo nie chcę stracić najlepszej przyjaciółki i najwspanialszej kobiety, jaką znam!!!

Niestety, mimo całej mojej miłości i przyjaźni do Anki nie wiem, co robić. Ona poprosiła mnie, żebym po jej śmierci to ja zaopiekowała się Martą, bo tylko mi może zaufać. Jej mama już powoli opada z sił, a rodzeństwo... to już zupełnie inna historia. To znaczy, z tej czwórki tylko Anka miała głowę na karku, im nie można ufać, bo to tylko banda nieodpowiedzialnych dzieciaków, którzy myślą, że młodość będzie trwać wiecznie... Ja oczywiście zgodziłam się na prośbę Ani, ale...

Wiem, że pewnie większość z Was nie wahałaby się, ale ja chyba nie podołam temu wszystkiemu. Mam rodzinę, pracę, dom, trójkę małych dzieci. A żeby zająć się dzieckiem z porażeniem, trzeba jednej osoby, a gdy jest duże, nawet dwóch. Wiem, że to okrutne, ale nie chcę poświęcić mojego życia i życia moich dzieci... I ostatnio pomyśleliśmy z mężem, żeby oddać ją do jakiegoś ośrodka, będziemy go opłacać i odwiedzać Martę, bo ja chyba nie potrafię podjąć takiego wyzwania i być dla niej matką. Z drugiej strony czuję się z tym źle, bo na świecie nie ma nikogo, kto mógłby to za mnie zrobić, ale wiadomo, że najważniejsze na świecie jest dla mnie dobro moich dzieci...

Ostatnio, gdy byłam u Anki w hospicjum, wyglądała naprawdę źle. Leży nieruchomo na łóżku i patrzy tylko na drzewa za oknem. To jej jedyna rozrywka, bo nie ma nawet siły nic powiedzieć. Ja jej za to opowiadałam, co u Marty (na razie jest u babci), u moich dzieciaków i jak podlewam kwiaty u niej w mieszkaniu. Nie rozmawiam z nią o tym, co będzie „po”, ale wiem, że ta rozmowa się już zbliża... I co mam jej powiedzieć? Spojrzeć prosto w oczy i znowu okłamać, że zrobię to z radością? Nie, ja nie potrafię, to jest niepełnosprawne dziecko, które nic przy sobie nie potrafi zrobić. Ja chyba jestem na to za słaba...

Więc pytam się Was – co robić? Co Wy byście zrobiły na moim miejscu, w mojej beznadziejnej sytuacji?

Jola”

Na wasze listy czekamy pod adresem: redakcja(at)papilot.pl.

Zobacz także:

Wasze listy: „Mama pozwalała ojcu mnie gwałcić – czy jej wybaczyć?”

Wasze listy: „Żałuję, że nie pożegnałam się z moim zmarłym dzieckiem!”

Polecane wideo

Komentarze (755)
Ocena: 5 / 5
Anonim (Ocena: 5) 01.01.2012 14:41
QvNTot efkeyekblysv
odpowiedz
Anonim (Ocena: 5) 31.12.2011 10:05
Y54ZAl nzthscikwjuu
odpowiedz
Anonim (Ocena: 5) 30.12.2011 10:07
Super excetid to see more of this kind of stuff online.
odpowiedz
Anonim (Ocena: 5) 14.12.2011 19:17
niech pani posłucha głosu serca wiem co mówie
odpowiedz
Anonim (Ocena: 5) 01.09.2010 21:09
Niech się pani nie waha adoptować dziewczynki. Wiem,co mówię!
odpowiedz

Polecane dla Ciebie