Szanowna Redakcjo!
Chcę podzielić się swoją historią, która może być przestrogą dla wielu... Można powiedzieć, że sama jestem sobie z mężem winna, bo przesadziliśmy. I jest w tym sporo prawdy, ale to nie tylko to. W Polsce zasada „zastaw się, a postaw się” naprawdę ma się nieźle. Idealnie opisuje naszą sytuację. Marzyliśmy o niezapomnianym weselu, chociaż niespecjalnie było nas na to stać. W dzisiejszych czasach wyprawienie takiej imprezy bez kredytu jest praktycznie niemożliwe. Nawet nie dlatego, że nie da się wyprawić wesela za niewielkie pieniądze. Da się, chociaż będzie skromne. Po prostu inaczej nie wypada, bo wszyscy oczekują nie wiadomo czego. Dałam się zapędzić w takie rozumowanie i długo będę tego żałowała. Jedyne pocieszenie – wszyscy byli zachwyceni, mamy piękne wspomnienia i zdjęcia.
Długi niestety też mamy. Najpierw pojawiła się opcja, że podzielimy koszty na trzy. Część sfinansujemy sami, kolejną część moi i jego rodzice. Wtedy jeszcze byliśmy w miarę rozsądni. Nie chcieliśmy przesadzić i wyrzucać pieniędzy w błoto. Zapewniamy tylko to, co niezbędne i nie udajemy bogatszych, niż jesteśmy. Wkrótce okazało się, że rodzice męża jednak nie mogą nam aż tak pomóc, więc koszty po naszej stronie wzrosły. I rosły tak sobie aż do samego ślubu. Szkoda, że wtedy nie myśleliśmy, że długo będziemy z tego powodu cierpieć... Od tego czasu minęło kilka miesięcy, a spłacania długów nie widać końca.
Plany były całkiem normalne. Wynajmujemy restaurację w miejscowości ok. 10 kilometrów od kościoła, który znajduje się w mieście, w którym mieszkamy. To był taki zajazd – drewniana karczma, podobno bardzo dobre jedzenie. Do tego wymyśliliśmy sobie DJ-a, bo zespoły już nam się opatrzyły. On puszcza muzykę, organizuje zabawy itd. Busik zawiezie tam gości, reszta będzie zmotoryzowana. Zapowiadało się raczej skromnie, ale nie marzyliśmy jeszcze o pałacach i tym podobnych rzeczach. Wielu znajomych organizowało podobne wesela i wszystkie nam się podobały. Ale wtedy posłuchaliśmy doradców i sami trochę zgłupieliśmy.
Zabraliśmy na miejsce moją mamę, teściową i przyjaciółkę. Miały popatrzeć i doradzić, co jeszcze można zrobić w takich warunkach. Od razu usłyszeliśmy, że „nie tak to sobie wyobrażały”. Mama mówiła, że jest raczej ok, bo nie ma sensu przesadzać. Ale koleżanka z teściową zaczęły wybrzydzać. Nie podobały im się stoły, wystrój, taras, nawet obrusy. Mówiły, że to mało eleganckie i więcej klasy miałaby remiza. Budżet był napięty, więc zaczęłam się denerwować, czego one w ogóle oczekują. Z tego wszystkiego nie zapłaciliśmy zaliczki i tak się zastanawialiśmy, że ktoś nam sprzątnął sprzed nosa interesujący nas termin. Zaczęła się zmiana planów i to nas zgubiło.
Mąż przyniósł do domu różne foldery, wszystkie w podobnym stylu. Zajazd stylizowany na zamek, prawdziwy pałac, ekskluzywny hotel, przepiękne ranczo... Popukałam się w głowę, ale on zaczął się upierać. Mówił, że zasługujemy na wszystko, co najlepsze. Że sama widziałam, jak one zareagowały i nie ma co „robić wiochy”. Trochę to będzie kosztowało, ale zrobimy wesele, którego nikt nie zapomni. Wreszcie sama zaczęłam się wkręcać w ten temat i wybraliśmy pałac. Ogromny, piękny obiekt z ogrodem, eleganckimi salami i pokojami gościnnymi na uboczu. Można imprezować do białego rana i przenocować wszystkich, którzy przyjadą z daleka. Sam wynajem sali weselnej (raczej balowej) sporo kosztował, ale było nam już wszystko jedno.
Potem zmienialiśmy kolejne plany. Jak pałac, to przecież nie DJ, bo głupio by to wyglądało. A tak w ogóle, to nie ma jak muzyka na żywo. Teściowa znalazła zespół, na który wydaliśmy czterokrotnie więcej pieniędzy, niż planowaliśmy... Ustalanie menu – nagle wyszło, że zwykły rosół i schab nie za bardzo pasują do klimatu uroczystości. Skończyło się na kuchni staropolskiej z dziczyzną i innymi cudami. Sam wynajem obiektu + jedzenie to niemal 300 zł na osobę. Już wtedy zastanawiałam się, kogo moglibyśmy nie zaprosić, bo nie podołamy finansowo...
Oczywiście zaprosiliśmy wszystkich, których planowaliśmy. Około setki ludzi. Na długo przed ślubem byliśmy niemal spłukani. Rodzice męża jednak nie dołożyli tak dużo, jak chcieli, bo mieli jakieś pilniejsze wydatki w domu (zepsuła się jakaś instalacja i jak zaczęli remontować, to okazało się, że trzeba przebudować pół domu). Moi stanęli na wysokości zadania, ale pozbyli się większości oszczędności. Doszło nawet do tego, że niektóre sprawy sfinansowali pożyczką. My też wzięliśmy kredyt. Nawet wstydzę się mówić ile, bo to nie daje mi spać do dzisiaj. Prawie 30 tysięcy, bo postanowiliśmy część oddać rodzicom po wszystkim + żeby zostało coś na podróż poślubną. W sumie wszystko kosztowało dziesiątki tysięcy złotych, których tak naprawdę nie mieliśmy.
Wszystko przez coraz głupsze zachcianki i inne nieprzewidziane rzeczy. Np. napisaliśmy na zaproszeniach, że przy potwierdzaniu obecności goście muszą wskazać, czy trzeba im zapewnić nocleg. Zapewniamy im wszystko, w końcu raz się żyje. Naiwnie myśleliśmy, że skończy się na maksymalnie 20 osobach. Skończyło się na tym, że taką chęć wyraziło ponad 60. Mało tego, to był otwarty rachunek, więc następnego dnia niektórzy zjedli na nasz koszt nie tylko śniadanie, które było podane jako szwedzki stół. Wybierali sobie też dania z karty, a niektórzy zostali na wystawny obiad.
Żeby nie brzmiało to aż tak źle – wesele wyszło naprawdę genialnie. Ludzie oszaleli z wrażenia. Jedzenie, tańce, pokaz sztucznych ogni, świeże drinki, upominki dla każdego na odchodne. Działo się wiele i rzeczywiście do samego rana. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie tak naprawdę sprawy z tego, w co wdepnęliśmy...
Efekt jest taki, że my i goście mamy fantastyczne wspomnienia i zdjęcia, ale imprezę finansujemy do dzisiaj. Przerosły nas koszty samej organizacji, jak i wszystkich dodatkowych spraw (wynajem samochodu, nocleg dla gości itp.). Dwie rodziny pozbyły się oszczędności, a my mamy jeszcze do spłacenia prawie 20 tysięcy złotych.
Wiem, że się o tym głośno nie mówi, ale każda para młoda liczy na to, że przynajmniej część imprezy sfinansuje się sama. Nie mówię o tym, że się „zwróci”. Po prostu część pieniędzy z kopert przekażemy na pokrycie długów i jakoś to udźwigniemy. Męża trochę poniosło i wyliczył, że 20 tysięcy będzie na pewno. A może nawet znacznie więcej, bo jak zobaczą, w jakich fajnych warunkach odbywa się impreza, to dorzucą jeszcze więcej. Skończyło się inaczej, niż myśleliśmy.
W sumie dostaliśmy niewiele ponad 10 tysięcy i mnóstwo szpargałów, których nie potrzebowaliśmy... Garnki, żelazka, zastawę, ręczniki i nie wiadomo co jeszcze. Dzisiaj wiem, że lista prezentów, albo prośba o gotówkę to jednak nie przesada, ale konieczność.
W międzyczasie musiałam zmienić pracę i zarabiam sporo mniej, niż wcześniej. Może za 3 lata będziemy w stanie otworzyć album i wspominać, bo na razie chcemy zapomnieć o tym temacie. Przynajmniej mamy z tego tyle, że wszyscy wspominają ten dzień i kiedy tylko z kimś się spotykamy, zawsze mówi o tym, że nigdy się tak dobrze nie bawił.
Nasza historia jest doskonałą przestrogą. Wiedzieliśmy, że nie można przesadzić, ale jednak to zrobiliśmy. Słuchaliśmy doradców, aż wreszcie sami stwierdziliśmy, że co ma być, to będzie, ale wesele będzie pierwsza klasa. I było. A wraz z nim ogromny debet na koncie. Czy było warto? Mam coraz większe wątpliwości...
Aleksandra