Czy data ślubu może mieć znaczenie? Zawsze wydawało mi się, że to sprawa drugorzędna. Jak się ludzie kochają, to mogą się pobrać nawet we Wszystkich Świętych, a i tak będzie im razem dobrze. Nie gdzie, kiedy i w czyim towarzystwie, ale z kim – to się tylko powinno liczyć. Z takiego założenia wyszłam też ja i zupełnie zignorowałam obowiązujące zwyczaje i przesądy. Powiedziałam „tak” wtedy, kiedy mi pasowało, a nie kiedy wypadało.
To nie było wcale takie proste, bo okazało się, że w XXI wieku ludzie nadal wierzą w takie rzeczy. I to nie jacyś obcy, ale moi najbliżsi. I to bez różnicy – moja rodzina, czy krewni przyszłego męża. Wszyscy bez wyjątku zwracali uwagę na takie głupie szczegóły. A to, że miesiąc ślubu ma mieć w nazwie „r”, a to, że trzeba mieć na sobie coś pożyczonego, a to coś tam. Zwariować można było.
Śmiałam się z tego i miałam gdzieś, a teraz trochę tego żałuję. Coś chyba w tym jest!
fot. Thinkstock
Na szybkim terminie ślubu mi zależało. Nie dlatego, że spodziewałam się dziecka, jak to zwykle bywa. Po prostu jestem z natury niecierpliwa. Myślałam też o tym, że jako małżeństwo szybciej dostaniemy kredyt na wymarzone mieszkanie i w ogóle. Skoro się kochamy, to możemy być razem już teraz i na nic czekać nie musimy. Data nie była zbyt oczywista, ale cóż. Goście pokręcili nosami, a i tak przyszli. Wszystko wydarzyło się w listopadzie 2015 roku, czyli bardzo niedawno temu.
Oczywiście nie pierwszego, ale akurat siódmego. Niby miesiąc bez „r”, ale jednak szczęśliwa siódemka. Myślałam, że to się zniweluje. Pamiętam jak nawet dla żartu mówiłam mojemu jeszcze narzeczonemu, że na zaproszeniach możemy napisać „7 ristopada”. On miał wątpliwości, czy goście to zrozumieją. Odpuściłam, bo i tak widziałam, jaką on i cała reszta mają obsesję na temat tych przesądów.
Pobraliśmy się z wielkiej miłości i to miał być związek na całe życie. Jak widzicie, już teraz piszę, że „miał”.
fot. Thinkstock
Raczej nie będzie, bo praktycznie od początku nic nam się nie układa, tak jak sobie założyłam. Wcześniej 4 lata w szczęśliwym związku bez nawet najmniejszej sprzeczki. Może czasem były jakieś pretensje, ale nigdy prawdziwa kłótnia. Ja robiłam wszystko, żeby jemu było dobrze, on próbował upiększać moje życie i tak się wspieraliśmy. Porozumienie dusz całkowite i przy okazji ogromne oddanie. Ja naprawdę byłabym w stanie wskoczyć za nim w ogień.
Teraz chyba rozumiem to powiedzenie, żeby nie psuć miłości ślubem. Nam to ewidentnie zaszkodziło, bo to, co zaczęło się dziać już następnego dnia przechodzi ludzkie pojęcie. Kłócimy się praktycznie od niedzieli 8 listopada. Ledwo się skończyło wesele, a my już rzuciliśmy się sobie do gardeł. Z jakiego powodu? A żebym to ja wiedziała...
Wszystko nam nie pasuje i dzisiaj chyba żadne z nas nie widzi w tym związku miłości. Już raczej przymus, bo przecież dopiero się pobraliśmy, to musimy być razem.
fot. Thinkstock
Czuję się coraz gorzej z nim pod jednym dachem. Dzisiaj mało ze sobą rozmawiamy, ciągle mamy do siebie pretensje, nie ma czułości, każdy dba tylko o siebie. Tak zupełnie szczerze mówiąc, to wręcz robi mi się niedobrze, jak na niego patrzę. Nie zrobił mi jakiejś ogromnej krzywdy, ale dopiero po ślubie przejrzałam na oczy. On wcale nie jest taki idealny. I jak tu nie wierzyć w te diabelskie przesądy? Przed ślubem nie miałam mu nic do zarzucenia! Co się nagle zmieniło?
Coraz bardziej mi się wydaje, że to pech. Zignorowaliśmy zwyczaj i nas normalnie dopadło. Trzeba było się hajtnąć w październiku albo zaczekać do grudnia. Co mi szkodziło? Jak zwykle musiałam zrobić na odwrót i teraz widać efekty.
Jestem raczej racjonalistką, ale inni mnie ostrzegali. Dostosuj się do zwyczajów, bo coś pójdzie nie tak. Ja to miałam gdzieś i nie wierzyłam, ale innego powodu naszych problemów nie widzę.
fot. Thinkstock
Przecież ani on się nie zmienił, ani ja nie zaczęłam od niego więcej wymagać. Jesteśmy niby tymi samymi ludźmi, a nagle traktujemy się jak obcy. Zupełnie jakby zły los przełączył jakiś guzik w naszym życiu i w jednej sekundzie wszystko się zmieniło. To nie jest tak, że ja sobie dramatyzuje i wszystko się rozejdzie po kościach. Nie mam już nadziei, że to małżeństwo przetrwa i coraz częściej myślę o rozwodzie.
Chyba lepiej z tym skończyć, zanim już zupełnie się znienawidzimy albo pozabijamy. Nie daj Boże zajdę w ciążę i będę już na niego skazana, bo przecież ojca dziecka nie pozbędę się z życia. Już nawet wzięłam od koleżanki numer do sprawdzonej prawniczki. Prędzej czy później zadzwonię i sprawa ruszy. Na razie jeszcze mi wstyd, bo kto to widział, żeby tak szybko się rozstawać...
O tak krótkich małżeństwach to się słyszy u gwiazd. A tu taka zwykła dziewczyna z Polski po kilku tygodniach ma dość. Przez „r”.
fot. Thinkstock
Nie wiem co mi szkodziło. Może ten zwyczaj nie uratowałby tego związku, ale przynajmniej miałabym pewność, że zrobiłam wszystko. A tak nie mogę się pozbyć wrażenia, że sama jestem sobie winna. Wszyscy mówili, że to zły termin, a ja dalej swoje. Brnęłam przed siebie, byle zrobić wszystkim na złość. I zrobiłam, ale najbardziej chyba sobie. Wiem jak to wszystko irracjonalnie brzmi, ale nie mam innego wytłumaczenia.
To nie jest tak, że mieliśmy ze sobą na pieńku już przed ślubem i potem to wszystko się rozlało. Nie. To było „pstryk” i w jednej sekundzie miłość pryska, pojawia się zniechęcenie, a teraz prawie nienawiść. To nie jest normalne, żeby po tak krótkim czasie myśleć o rozwodzie, a ja chyba innego wyjścia nie widzę.
Dlatego nie polecam lekceważyć zwyczajów. Ja jestem tego ofiarą. I moje małżeństwo też!
Wioletta