Nie wiem, czy komuś się nie narażę, ale polecam przestać żyć na pokaz. Nie ma sensu zadowalać wszystkich wokół wbrew sobie. Ślubu dotyczy to w szczególności, bo panny młode zazwyczaj dostają histerii na ten temat. I po co to wszystko? Miłość ma przetrwać, a nie ta cała szopka. Niedawno wzięłam ślub, na który oczywiście długo czekałam. To naprawdę był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Przede wszystkim dlatego, że posłuchałam siebie, a nie doradców.
Kiedyś wyobrażałam to sobie bardzo tradycyjnie. Z tej okazji nawet poszłam do bierzmowania, bo nie chciałam mieć w przyszłości problemów. Wiedziałam dokładnie, że trzeba będzie się jeszcze namęczyć przy okazji nauk przedmałżeńskich, pójść do spowiedzi, opłacić księdza, organistę, jakoś zgrać to z weselem. Miało być tak, jak zawsze. Trochę to dwulicowe, bo do kościoła nie chodzę od wielu lat, ale przecież wszyscy tak robią. Musi być biała suknia, przysięga przed ołtarzem, nastrojowa muzyka. Jakoś to przetrwam, bo warto.
W ogóle nie brałam pod uwagę, żeby zrezygnować z ceremonii religijnej. Nie jestem wojującą ateistką. Od święta nawet uczestniczę w mszach, ale raczej ze względu na rodziców. To miał być ładny teatrzyk. Tak to się w końcu w Polsce odbywa. I wiecie co? Ślubu kościelnego nie wzięłam i jestem z tego bardzo zadowolona!
Szczerze? Szkoda mi wszystkich, którzy decydują się na ślub kościelny wbrew sobie, byle zadowolić innych. Nie żyjemy już w XIX wieku. Trzeba się pozbyć strachu, co powiedzą inni. To nasz ślub i my decydujemy, jak chcemy go przeżyć.
Nie uważam, żeby ta uroczystość była gorsza i w czymś ustępowała tradycyjnej mszy. Księdza, kadzideł i klękania nie było, ale to nie oznacza, że czegoś nam zabrakło. Wręcz przeciwnie – mogliśmy po ludzki wyznać sobie miłość, zamiast sterczeć przed ołtarzem i wypowiadać formułki, które mało co nas obchodzą.
W rodzinie zareagowano bardzo różnie. Moi rodzice długo nie potrafili się z tym pogodzić, ale wreszcie wszyscy zgodzili się na to, że to nasz dzień i my ustalamy zasady. Nikt nikogo przed ołtarz na siłę ciągnąć nie będzie. Wtedy już zupełnie mi ulżyło. To najlepszy dowód na to, że ślub kościelny chciałam wziąć dla innych, a nie dla siebie. Teraz miałam już wolną drogę, żadnych pretensji ze strony najbliższych i można było zacząć działać.
Wizyta w urzędzie stanu cywilnego była bardzo przyjemna. Uśmiechnięta pani, żadnych głupich pytań i udawania kogoś, kim się nie jest. Tego samego dnia ustaliliśmy termin. Potem trzeba było się jeszcze dogadać z urzędnikiem co do szczegółów, ale najważniejsze było za nami. Poczułam nareszcie, że robię coś po swojemu. Narzeczony przyznał, że też jest zadowolony, bo nie uśmiechało mu się chodzenie do parafii przez kilka tygodni, żeby ksiądz wydał mu zgodę na zawarcie małżeństwa.
Jesteśmy dorośli i sami wiemy, czego chcemy. To śmieszne i krępujące, żeby zależało to od decyzji kogoś innego. W tym przypadku to my informujemy państwo, że chcemy być razem. Państwo nie będzie nas sprawdzać i oceniać. To duża ulga.
Przy wręczaniu zaproszeń nie obyło się bez dyskusji światopoglądowych, ale byłam na to przygotowana. Młodsi w ogóle się nie zastanawiali, dlaczego cywilny, ale babcie i starsze ciotki próbowały nas jeszcze „nawrócić”. Przygotowałam narzeczonego na taką ewentualność. Ucinaliśmy temat, bez wdawania się w szczegóły. Jeszcze tego brakowało, żeby obrazić czyjeś uczucia religijne. Będzie tak, bo tak wyszło i tyle. W niektórych przypadkach miałam wątpliwości, czy wezmą udział w świeckiej uroczystości, ale w sumie przyszli wszyscy zaproszeni. Po wszystkim nawet bardzo wierząca babcia powiedziała, że to był piękny i godny ślub. Czy trzeba czegoś więcej?
Niektórzy uczestniczyli w czymś takim pierwszy raz w życiu. Chyba nikt nie poczuł się zgorszony. Fantastyczna urzędniczka, która wygłosiła wspaniałą przemowę, miła oprawa muzyczna, piękne wnętrza pałacyku ślubów. No i nie trzeba było tam siedzieć godzinami, jak się zdarza w kościele. Raz, dwa i po krzyku. To naprawdę był najszczęśliwszy dzień w moim życiu i drugi raz zrobiłabym to samo.
Po zaręczynach szybko zaczęliśmy planować ślub. Chyba nie minął nawet miesiąc, kiedy razem z narzeczonym pojawiliśmy się w mojej parafii. On wcześniej wziął od siebie wszystkie zaświadczenia – że był ochrzczony, bierzmowany, wierzący i w ogóle. Proboszcz wypisał to od ręki. Żadnych pytań, a z niego taki katolik, jak ze mnie. Coś mi tu nie grało, bo myślałam, że do sakramentów podchodzi się bardziej poważnie. Oczywiście wziął za to jakieś pieniądze w ramach „opłat administracyjnych”.
Wreszcie trafiliśmy do mojego kościoła. Było gorzej, niż się spodziewałam. Trafiłam na księdza, który zaczął wypytywać, czy praktykuję, dlaczego chcemy uroczystości religijnej itd. Powiedziałam mu szczerze, że gorliwą wyznawczynią może nie jestem, ale czuję się w obowiązku do wypełnienia tradycji. Jestem odpowiedzialna, nikomu nie wyrządzam krzywdy i pewnie Bóg spojrzy na mnie łaskawie. Nawet nie pociągnął tego tematu. Wyjął jakieś kartki z cennikiem i zaczął szukać dla nas wolnego terminu.
Poczułam się jak u urzędnika, a nie duchownego. Nie powinno mi to przeszkadzać, bo w końcu nie jestem nawiedzona, ale to się kłóciło z moim obrazem Kościoła i wiary. Powiedział, co i ile kosztuje, zaproponował trzy daty i poprosił o wizytę maksymalnie kilka dni później. Podziękowaliśmy i wyszliśmy. Miałam do niego zadzwonić, zarezerwować wstępnie termin i umówić się na całą resztę.
W czasie rozmowy z narzeczonym powiedziałam mu o swoich spostrzeżeniach. Jemu też coś nie pasowało. Oboje wyobrażaliśmy to sobie inaczej, a wszystko to wyglądało bardziej jak transakcja w prywatnej firmie, a nie rozmowa z księdzem. Zaczęłam się głośno zastanawiać, po co nam to wszystko. Żadne z nas nie ma ciśnienia na tym punkcie, a tradycję zawsze można trochę zmodyfikować. Zadzwoniłam do parafii i poprosiłam o jeszcze chwilę namysłu. Jak ktoś w międzyczasie zajmie któryś z terminów, to trudno.
Wtedy podświadomie już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Nagle ołtarz, ksiądz i muzyka na organach przestały mieć znaczenie. Zrozumiałam, że to szopka i cyrk, a na tym mi nie zależy. Dla wierzących to pewnie bardzo ważny symbol, ale ja pozwoliłam sobie na chwilę szczerości i do takich wniosków doszłam. Zapytałam wprost narzeczonego – co powiesz na ślub cywilny? Będzie prościej, skromniej i bardziej po naszemu.
Odpowiedział, że w sumie to chyba lepsze wyjście. Woli zapłacić urzędnikowi, niż księdzu, który udaje, że nie robi tego dla pieniędzy. No i oszczędzimy sobie rozmów o krępujących sprawach na lekcjach z „wychowania do życia w małżeństwie”. Kamień spadł mi z serca.
Było mniej stresów i co najciekawsze, wydaliśmy znacznie mniej pieniędzy, niż nasi znajomi. Oni musieli opłacić księdza, organistę, odpalić coś ministrantom, ozdobić kościół i chyba nawet zapłacić za „wynajem” kościoła. I jeszcze ta krępacja, kiedy trzeba było się dowiedzieć, ile wypada za to dać. Tutaj masz jasny cennik. Oczywiście nie o pieniądze nam chodziło. Najważniejsze jest to, że uczestniczyliśmy w naprawdę NASZEJ uroczystości, a nie szopce dla innych. Goście też to docenili.
Zachęcam do takiej odwagi, bo w Polsce wymaga to jednak mocnego charakteru. Uważam jednak, że warto. Jeśli nie ma się nic wspólnego z Kościołem, to po co udawać, że jest inaczej?
Anna