Szanowna Redakcjo i Czytelniczki,
chciałabym się komuś wygadać, bo praktycznie podjęłam już jedną z najważniejszych decyzji w życiu, ale chyba nigdy nie będę jej pewna. Wydaje mi się, że dobrze myślę. Po prostu umiem się przyznać do tego, co myśli pewnie większość kobiet. Wiadomo, że zawsze marzyłam o wielkiej i romantycznej miłości. Chciałam patrzeć na mojego faceta, jak zaczarowana, szeptać mu do ucha i tęsknić, kiedy zniknie chociaż na chwilę. Chciałam kochać go nad życie i nie potrzebować niczego więcej do szczęścia. Dzisiaj wiem, że to raczej naiwne myślenie, bo niewielu jest na świecie takich mężczyzn, którzy łączą w sobie wszystko, czego potrzebuje kobieta.
Albo trafiam na takich, którzy mnie fascynują i nie mają nic więcej do zaoferowania, albo zaradnych, z przyszłością, którzy wcale aż tak bardzo mnie nie kręcą. Byłam w dwóch poważnych związkach i mam porównanie. Zegar tyka i musiałam się wreszcie na coś zdecydować. Kiedy mój aktualny chłopak się oświadczył, wcale nie skakałam z radości. Ale szybko przemyślałam sprawę i się zgodziłam. Wydaje mi się, że to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Trudno powiedzieć, żebym szalała na jego punkcie, ale on przynajmniej mnie nie zawiedzie.
Poprzedni związek przez chwilę wyglądał jak bajka. Mogłam godzinami na niego patrzeć i kochałam każdy centymetr jego ciała, jego spojrzenie, dotyk, zapach. Mówił wspaniałe rzeczy, dzięki którym odzyskałam pewność siebie. Przez jakiś czas w ogóle nie wychodziliśmy z łóżka. Niczego więcej w tym momencie nie potrzebowałam. Kochałam mężczyznę, który czuł do mnie dokładnie to samo. Dlaczego to się skończyło? Bo zrozumiałam, że uczucie nie wystarczy do szczęścia. Wiadomo, że fascynacja kiedyś zniknie i na czymś trzeba budować związek. W jego przypadku nie było na czym.
Był niepoprawnym romantykiem i świetnym kochankiem. Kiedy byłam nim zamroczona, to wystarczało. Ale jestem pewna, że długo by to nie trwało. Pierwszy lepszy problem i wszystko by się rozleciało. W trudnych sytuacjach nie potrafił zachować się jak prawdziwy facet. Nie mówił konkretnie, nie miał planów, ani żadnych możliwości. Pracował, robił, to co lubił, ale niewiele z tego miał. Przez chwilę mi to imponowało, ale później zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałoby nasze wspólne życie na poważnie. Nic ciekawego nie wymyśliłam.
Jestem pewna, że przez całe życie nie zaznałabym czegoś takiego, jak stabilizacja. Żylibyśmy pewnie w wynajmowanym mieszkaniu, skromnie, bez większych marzeń. Na wakacje nie byłoby nas stać, a kiedy pojawiłoby się dziecko – chyba byśmy tego nie przetrwali. Gdyby stracił pracę – załamałby się, bo nic innego nie potrafił robić. Pierwszy poważny problem i on by się poddał. Jak coś go nie interesowało lub przerastało, to odwracał się na pięcie i udawał, że tego nie ma. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wiedziałam, że miłość niewiele znaczy w zwykłej codzienności. Jakoś trzeba żyć, a chciałabym raczej godnie, bez martwienia się o każdy kolejny dzień.
Teraz jest odwrotnie i chyba tak powinno być. Narzeczonego poznałam chwilę po rozstaniu z tamtym nierozgarniętym romantykiem. Bardzo mi zaimponował, bo był zupełnie inny. Nie szeptał mi do ucha i nie tracił czasu na wpatrywanie się w moje oczy. Wolał konkretnie porozmawiać, miał mnóstwo pomysłów i stał mocno na ziemi. Wiedziałam, że nie da mi takich uniesień, jak poprzednik, ale zapewni coś innego – stabilizację, której tak bardzo każda kobieta potrzebuje. Jesteśmy ze sobą od 1,5 roku i nic się nie zmieniło. Chyba nic lepszego już mnie nie spotka.
Oczywiście, nie chodzi tylko o to, że mamy z czego żyć. On naprawdę jest blisko mnie i bardzo liczy się z moim zdaniem. Świetnie nam się ze sobą rozmawia, w sypialni też jest dobrze. Może nie ma tu jakiejś ogromnej chemii, ale mnie to nie martwi. Może kiedyś to się rozwinie, a jeśli nie, to przecież nie mam na co narzekać. Będę żyła wygodnie u boku odpowiedzialnego faceta. Nie mogę sobie też wyobrazić lepszego ojca dla dziecka i chyba o czymś to świadczy.
Kiedy zwierzyłam się przyjaciółce, co tak naprawdę czuję, ona powiedziała, że źle robię. Jej zdaniem, jeśli nie darzę go ogromnym uczuciem, to w jakimś sensie go oszukuję. A już na pewno nie będę szczęśliwa. Wiecie co jej powiedziałam? Że za kilka lat będzie mi tego zazdrościć. Jestem prawie pewna, że dobrze zrobiłam przyjmując oświadczyny.
Ula
Jestem pewna, że mnie kocha. Często to powtarza. Ale nie rozczula się, jak tamten. Bo on nie tylko potrafi coś odczuwać, ale na każdym kroku to udowadnia. Nie siedzi z założonymi rękami, tylko działa. Nigdy nie słyszałam z jego strony żadnego narzekania. Nie gada mi ciągle o swojej pracy, marzeniach i nie siedzi z głową w chmurach. On to po prostu robi. Zdobywa pieniądze, rozwija się i realizuje kolejne plany. Wreszcie spotkałam kogoś konkretnego, przy kim czuję się bezpiecznie w każdym sensie. Na pewno mnie nie skrzywdzi, a przy okazji zapewni godziwe życie. Czułby się upokorzony, gdyby czemuś nie podołał. Tamtemu było wszystko jedno, bo przecież miał mnie i po co miałby się starać.
Im dłużej się zastanawiam nad naszą relacją, tym bardziej się gubię. Szczerze mówiąc, traktuję go chyba bardziej jak przyjaciela, niż miłość życia. Jestem do niego przywiązana, lubię spędzać z nim czas i co najważniejsze – wyobrażam sobie naszą wspólną przyszłość. To chyba wystarczy, żeby być szczęśliwą. Jakieś wielkie uczuciowe uniesienia są zdecydowanie przereklamowane. Można się nimi chwilę cieszyć, ale co potem? Tutaj nie mam wątpliwości, że nic złego mnie nie spotka. Nie muszę się obawiać, że kiedy wielka miłość przeminie, nie będziemy potrafili ze sobą żyć.
Pewnie dlatego, że tej wielkiej miłości nie było i chyba już nie będzie. Nie chcę zabrzmieć jak materialistka, bo nie chodzi mi tylko o mieszkanie, samochód, wyjazdy i opłacenie rachunków. Nie tylko. Ale ja przynajmniej nie boję się przyznać, że to też ma znaczenie. Żeby wspólne życie było fajne i dawało satysfakcję, musi przecież jakoś wyglądać. Z tamtym mogłam się wylegiwać i marzyć, a z tym mam szansę to realizować. Koleżanki z zazdrości mówią mi, że nieźle się ustawiłam. Nie wstydzę się powiedzieć, że trochę tak jest. Mam faceta, któremu niczego nie brakuje i który chce się tym ze mną dzielić. Chyba nie ma w tym nic złego?
Na wspólny start mamy mieszkanie, które dostał kilka lat temu od rodziców. Samochód, na który sam sobie zapracował. On ma stabilną pracę z ogromnymi perspektywami i dobrą pensją. Ja też zaczepiłam się w fajnej firmie i chyba coś z tego będzie. Trzeba coś kupić, chcemy nagle gdzieś sobie wyjechać – nie ma żadnego problemu. To jest dla mnie stabilizacja.