Szanowna Redakcjo...
Postanowiłam zabrać głos, chociaż wiem, że większego skutku to nie przyniesie. Gdyby chociaż jednej osobie otworzyły się w tym momencie oczy, to byłabym zadowolona. Otóż, chodzi o zachowanie Polaków w sklepach. Zwłaszcza tych, w których można kupić odzież, bo w takim pracuję od 2 lat. Wiadomo, że sieciówka to nie jest ekskluzywny salon, w którym wszystko zawsze wygląda idealnie, ale uwierzcie mi – gdyby klienci nie zachowywaliby się jak świnie, to byłoby całkiem podobnie. No, ale niestety, coś w nich wstępuje i w jednym miejscu potrafią pokazać klasę, a w drugim nie znają żadnego umiaru.
Dotyczy to traktowania towaru, który po całym dniu wygląda jak wyjęty wprost z ciucholandu oraz personelu, który zdaniem niektórych nie zasługuje na szacunek. Jeśli pracujesz w sklepie z ubraniami, to znaczy, że jesteś gorsza. Można ci powiedzieć wszystko i potraktować jak służącą. Codziennie wracając do domu czuję się nie tylko zmęczona, ale też upodlona. Muszę się uśmiechać i przytakiwać, a najchętniej wykrzyczałabym głośno – LUDZIE, CO SIĘ Z WAMI DZIEJE?!
Nie wiem skąd to się bierze, ale w sklepie z ludzi wychodzi wszystko, co najgorsze. Niektórzy pewnie są grzeczni i porządni, nie pyskują, utrzymują dom w porządku, a tutaj wydaje im się, że mogą wszystko. Najgorsze są młode dziewczyny. One czują się jak wielkie panie!
Czy one naprawdę czują się lepiej, kiedy chociaż w sklepie mogą sobie porządzić? Dlaczego nie biorą pod uwagę, że jestem tu tylko pracownikiem, zarabiam niewiele i wypadałoby mnie chociaż w minimalnym stopniu szanować? Skąd się bierze to nieokrzesanie? Naprawdę życzę im tego, żeby kiedyś trafiły do pracy w takim miejscu. Wtedy zrozumieją, co to znaczy.
Zachęcam wszystkie Czytelniczki do lepszego zachowania. Sklep z ciuchami to nie jest miejsce, w którym powinno się wyładowywać frustracje i kompleksy. Jeśli chcemy, żeby starsi patrzyli na nas łaskawszym okiem, to zacznijmy od szacunku do swoich rówieśników.
Paulina
Zacznę od tego, jak takie dziewczyny odnoszą się do personelu. Zazwyczaj jestem w sklepie z jedną lub dwiema innymi sprzedawczyniami. Zajmujemy się dosłownie wszystkim. Układamy ciuchy, niektóre musimy wyprasować, zabieramy spod przebieralni to, na co klienci się nie zdecydowali i rozwieszamy ponownie na sali, stoimy za kasą, przyjmujemy towar itd. Po prostu wszystko. W czasie całej dniówki bywa i tak, że nie mam nawet 15 spokojnych minut, żeby coś zjeść i wypić. Tymczasem wielkie panie traktują mnie z góry jak nieroba, który tylko siedzi i pachnie. Zupełnie normalne jest zwracanie się do nas bezosobowo. Zdarzają się prośby, które zaczynają się od „ej, podejdź tu” albo „może byś podeszła?”.
Muszę się bardzo kontrolować, żeby nie odpowiedzieć „ej, sama tu podejdź” albo „może byś się nauczyła kultury?”. Tu nie chodzi o mój brak kultury. Człowiek po całym dniu takich odzywek chętnie zachowałby się w ten sam sposób, co nieokrzesani klienci. Oczywiście nie mogę, więc latam w tą i z powrotem jak jakaś służąca, a 16-letnie koleżanki traktują mnie jak śmiecia. Mam wrażenie, że one tak chodzą od sklepu do sklepu, żeby poczuć się lepiej od sprzedawców. Mogą mówić, co im ślina na język przyniesie, bo wiedzą, że musimy siedzieć cicho i na wszystko przytakiwać.
Uwielbiam starszych klientów, którzy przychodzą do nas uśmiechem. Zawsze odpowiadają na dzień dobry, a nawet sami zaczynają wizytę od przywitania. Mają do nas wiele szacunku, ciągle powtarzają, że „proszą”, że „jeśli to nie będzie kłopot”, że „pani jest taka sprytna i pomocna”. Im młodsza paniusia, tym mniejsza szansa na ludzkie traktowanie. A praktycznie brak szans. Ktoś taki wchodzi naburmuszony, nigdy nie odpowiada na dzień dobry, a na pytanie, w czym mogę pomóc, słyszę różne odpowiedzi. Najczęściej, że nic ode mnie nie chcą i tylko patrzą, ale zdarzył się np. tekst, że powinnam dać jej spokój. Robię to z ogromną przyjemnością, bo z takim chamstwem nie chcę dłużej obcować. Ale co mi z tego, skoro potem i tak tracę przez nią nerwy.
Młode dziewczyny traktują sklep z ubraniami jak swój pokój. Przyjdzie, wyjmie z szafy wszystko, rzuci na ziemię i mama posprząta. Po 2 latach spędzonych w tym miejscu jestem w stanie ocenić, czy ktoś przyszedł na zakupy, a kto tylko zabija nudę. W tym drugim przypadku klientka potrafi spędzić u nas 20-30 minut, doprowadzając sklep do ruiny. Przejdzie, potrąci stojak i zrzuci kilka ubrań na wieszakach? Niech sobie leżą. Przecież nie będzie się schylać. Potem dalsza część buszowania. Przekłada wieszaki z jednego miejsca w drugie, a tam gdzie ubrania leżą na półkach, wywala je wszystkie, żeby sobie popatrzyć. Wyciąga ładnie złożony sweter i rzuca go gdzieś obok jak szmatę.
Dla niektórych to za mała rozrywka. Wtedy decydują się wziąć jak najwięcej rzeczy do przymierzalni. W większości nie mają pieniędzy, żeby coś rzeczywiście kupić, ale przynajmniej się pobawią. Wiele razy słyszałam dźwięk aparatu w telefonie, więc pewnie o to chodzi. Przebierają się w ciuchy, na które ich nie stać, pstrykają fotki i wrzucają na Facebooka. Po pół godziny wychodzą i zostawiają nas z tym burdelem. Nawet nie chce im się odwiesić tych rzeczy na specjalny wieszak obok przebieralni. Wszystko zostaje w kabinie. Bywa, że na ziemi. Na odchodne zdarza się usłyszeć, że mamy tu straszną biedę i szkoda pieniędzy na takie szmaty. Potem patrzę, w czym taka dama do nas przyszła i raczej nie jest to ekskluzywna odzież... Tak nerwowo reagują, kiedy coś im się podoba, ale nie mogą tego kupić.
Żebyście zobaczyły, co się dzieje z tymi ubraniami, które zostają po nich w przebieralniach. Tu już nie chodzi o to, że są wymięte jak szmaty i trzeba to posprzątać. Zdarzają się pourywane metki, a co drugi kołnierzyk wysmarowany jest jakimś tanim podkładem albo tuszem do rzęs. Wiele fajnych rzeczy w ten sposób trafiło do kosza, a personel miał przez to problemy. Nie mam prawa tego sprawdzić w danym momencie, więc co się dziwić. Klasa człowieka wychodzi właśnie w momencie, kiedy wie, że nikt go nie widzi. Wtedy zachowuje się dokładnie tak, jak czuje. Jeśli ubrania mierzy 40-latka to coś takiego nigdy się nie zdarza. Nastolatka – prawie zawsze.
Nie wiem skąd się bierze takie chamstwo i to zwłaszcza wśród młodych dziewczyn. Przecież one urodziły się w wolnym kraju, gdzie takie sklepy są na każdym kroku. Nie muszą odreagowywać swoich kompleksów. Mogłabym zrozumieć 50-latka, który pierwszy raz widzi na oczy tyle towaru i z wrażenia wszystko rozrzuca po podłodze, ale nastolatka... Błagam. Już nawet nie o ten burdel chodzi, ale wystarczyłoby się jakoś zachowywać. Nie wrzeszczeć na sprzedawców, mówić dzień dobry, dziękować za pomoc. A nie tylko ej, daj, chodź tu, ale syf. Wielkie miastowe damy, które szaleją za kieszonkowe od rodziców.
Sama kilka lat temu byłam w ich wieku, ale nie przyszło mi do głowy, żeby chodzić po sklepach i nękać niewinnych ludzi. Jak coś brałam, to odkładałam. Jak szukałam rozmiaru, to PROSIŁAM o pomoc. Potrafiłam się uśmiechnąć, podziękować, pożegnać, kiedy wychodziłam. Nie zabierałam do przymierzalni 50 rzeczy, żeby tylko zrobić burdel. Zaczynam brzmieć jak stary zgred, ale dopiero w tej pracy zrozumiałam, jaka jest dzisiejsza młodzież. Potrafią tylko żądać i rozkazywać. Żadnych ludzkich uczuć.
Czymś zupełnie normalnym dla takich dziewczyn jest obarczanie odpowiedzialnością za wszystko sprzedawców. Chyba nie zdają sobie sprawy, że to nie my szyjemy te ubrania, nie my wybieramy wzory, nie mamy wpływu na rozmiary, a nawet na dostępność towaru. O wszystkim decyduje firma i nasi przełożeni. Tymczasem, codziennie wysłuchuję, że „ten syf rozpada się w rękach”, dyskryminujemy pełniejsze dziewczyny, bo wszystkie spodnie są wąskie (np. obcisłe rurki), jest za drogo, niczego nie można znaleźć itd.
My naprawdę robimy wszystko, żeby było jak najlepiej, bo zależy nam na rentowności sklepu, w którym pracujemy. Niektórych rzeczy po prostu nie przeskoczymy. No, ale lepiej wyżyć się na nas, niż złożyć sensowną reklamację, albo skontaktować się z odpowiednim działem firmy w Warszawie.