Szanowna Redakcjo i Czytelniczki!
Chciałabym napisać kilka słów na temat moich „ulubionych” blogerek modowych, które każdego dnia tak skutecznie poprawiają mi humor... Przyznam bez bicia, że codziennie zaglądam na tego typu strony i robi mi się coraz bardziej słabo. Pewnie ktoś pomyśli, że jestem zakompleksiona i zazdrosna, więc pozostaje mi tylko się ich czepiać, ale tutaj nie chodzi o problem ze mną, ale z nimi. W Polsce za gwiazdy uchodzą dziewczyny, które nie mają ani specjalnej urody, ani gustu, ani tym bardziej talentu. Ich cała „ciężka praca”, jak często podkreślają, to pchanie się wszędzie. Nawet tam, gdzie ich nie chcą.
Zastanawiałam się, skąd taka popularność blogów na temat mody i chyba już wiem. Wystarczy wyobrazić sobie dziewczynę, która za chwilę skończy szkołę, nie za bardzo chce się męczyć na studiach, nie wie co ze sobą zrobić, w jakim pójść kierunku, gdzie znaleźć godziwie opłacaną pracę... Ale przy okazji lubi czasami kupić sobie bluzkę w sieciówce i wydaje jej się, że potrafi łączyć różne części garderoby. Wtedy postanawia – zostanę fashionistką i świat mi za to podziękuję. Ja im szczerze dziękuję, bo nikt mnie tak nie rozbawia.
Jestem zdania, że wyższe wykształcenie i wymagające zawody, to nie są rzeczy dla każdego. Lepiej, żeby studiowały osoby, które rzeczywiście się do tego nadają. Chyba szkoda państwowych pieniędzy na przeciętniaków, którzy robią to „bo tak wypada”. Dziwnym trafem wśród szafiarek wykształconych dziewczyn nie ma zbyt dużo. Wszystkie twierdzą, że ich kariera tak szybko się rozwinęła, że nie było już czasu na książki, wykłady i egzaminy. Mają zupełnie inną misję. To więc rodzaj poświęcenia ważnej sprawie.
Czy w czymkolwiek im to przeszkadza? Absolutnie nie! Nikogo to przecież nie interesuje, bo one mają przede wszystkim jakoś tam wyglądać, pokazać się od czasu do czasu na ściance, zrobić amatorską sesję zdjęciową, znaleźć jak najtańsze ciuchy, które będą udawały te najbardziej ekskluzywne i tyle. Przy okazji muszą udawać niezależne, bo przecież te wszystkie ubrania biorą z sufitu. A prawda jest taka, że błagają firmy o „dary losu”, jak fajnie to ktoś określił. Za nowe buty czy sukienkę zrobią prawie wszystko. Napiszą miłe słowo na Facebooku, zrobią specjalny post i będą trąbiły na lewo i prawo, że ten producent jest naj i trzeba się u niego ubierać.
Wszystkie te fashionistki to tak naprawdę chodzące słupy ogłoszeniowe. Wydaje mi się, że kiedyś będzie im z tego powodu bardzo wstyd, ale na razie kują żelazo, póki gorące. Jak dają za darmo, to wezmę, pochwalę, bo co mi tam. A jak nic nie chcą dawać, to kupię sobie bluzkę w sieciówce za 29,99 zł i będę pozowała na oszczędną, która udowadnia, że moda jest dla każdego. Ile razy czytałyście, że jakaś blogerka wybrała „casualowe spodnie” lub „zwykły t-shirt” z H&M albo Zary, bo „nie przywiązuje uwagi do metek”? Niektóre po prostu nie mogą inaczej i dorabiają do tego ideologię.
Czasami wpadnie im do portfela kilka groszy za kampanię reklamową, którą realizowały przez pół roku na swoim blogu i wtedy kupują sobie buty albo kurtkę od projektanta. Niech wszyscy wiedzą, że się powodzi. Najpierw nieśmiało informują, że od niechcenia kupiły sobie ciuszek za 3 tysiące, ale można być pewnym, że pojawi się on w kolejnych pięćdziesięciu stylizacjach. Zawsze to lepiej napisać pod postem, że jedna część ich garderoby to znana i droga marka. To dodaje szafiarkom wiarygodności. No właśnie... Szafiarkom czy blogerkom modowym, stylistkom, a może fashionistkom?
Kilka razy widziałam wypowiedzi tych największych gwiazdeczek polskiej blogosfery i wszystkie były oburzone, kiedy zadający pytanie nazywał je szafiarkami. Wszyscy wiemy, że te dziewczyny poświęcają swój czas grzebaniu w szafie i tworzeniu „stylizacji”, ale twierdzą, że szafiarkami nie są. To brzmi jakoś tak tanio. Szafiarką to może być Kasia albo Ania z małej miejscowości, ale nie takie ikony stylu, jak one. Skoro mają jedne buty za 2 tysiące i okulary przeciwsłoneczne za kilkaset złotych, to przecież nie można ich porównywać do amatorek, które ubierają się na targu.
Jestem zdania, że tak naprawdę nic ich nie różni. Większość tych naszych blogowych ikon zaczynało właśnie w małych miejscowościach, ale specjalnie się do tego nie przyznają. Fajnie, że miały głowę na karku i po latach udało im się przenieść do stolicy, ale dlaczego za chwilę udają wielkie warszawianki? To chyba kwestia kompleksów, których nie potrafią się pozbyć. Pojedyncze z nich naprawdę potrafią się czasami dobrze ubrać, niektóre zdjęcia robią wrażenie, ale nie oszukujmy się – to nie są postaci z „Vogue”, ale nadal szafiarki walczące o przetrwanie.
Wiem, że dzisiaj trzeba mieć tupet, żeby przetrwać, ale przecież mam prawo to oceniać. A moim zdaniem, od wielu z nich bije zwykła tanizna. Większość nie ma własnego zdania. Najpierw jedna skopiuje stylizację z zagranicznego bloga, a po chwili reszta polskiej elity robi to samo. Potem się chwalą, że niczym się nie różnią od fashionistek z Londynu albo Paryża. Cóż... Skoro naśladowanie innych ma uchodzić za przejaw geniuszu, to naprawdę nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Chociaż, po chwili pojawia się myśl – może by tak spróbować?
Za chwilę ktoś mnie zapyta, po co ja się tym przejmuję. Skoro chcą się zajmować ciuchami i dziewczyny z całej Polski je podziwiają, to trzeba dać im spokój. Niech sobie robią, co chcą. Z jednej strony – racja, nikogo do niczego nie zmuszę i fajnie, że niektórzy znajdują pomysł na siebie i jakoś sobie radzą. Ale z drugiej – nie mieści mi się w głowie, że one po chwili pozują na wielkie gwiazdy i wyrocznie mody. Blogerka, która chwilę temu myślała, że bluzka z H&M to szczyt stylu, później siada w pierwszym rzędzie na pokazie prawdziwej mody i zgrywa ekspertkę. W wywiadach wydaje zalecenia, że to jest modne, a to nie. To obciachowe, a to boskie.
Wystarczy kilka rzeczy z sieciówek, podpatrywanie zagranicznych koleżanek po fachu, żebranie u firm odzieżowych i projektantów, trochę bezczelności i może też zostanę gwiazdą? Nie, chyba jednak się wstrzymam. Nie chcę robić konkurencji. Polska blogosfera nie wytrzymałaby kolejnej dziewczyny w takich samych ciuchach. No i zrobiłabym spory problem firmom, bo gdybym zdobyła sporo czytelniczek, to musieliby mi przysyłać te wszystkie bluzeczki za 39 zł i tusze do rzęs za 15... Chyba zostawię te niesamowite łupy bardziej potrzebującym.
Jestem trochę zgryźliwa w tym temacie, ale nie chcę nikogo obrażać. Marzy mi się tylko, żeby zwykła szafiarka była nazywana szafiarką. Ikony stylu oglądajmy na czerwonych dywanach, a nie na blogspocie...
Aneta