Witam serdecznie,
piszę ten list, bo chciałabym poruszyć problem bezrobocia. Nie zamierzam tu jednak narzekać, jaki mój los jest straszny, bo nie pracuję. Wręcz przeciwnie. Taki stan rzeczy bardzo mi odpowiada! Na utrzymanie domu zarabia mój mąż, a że jego firma świetnie prosperuje, biedy nie klepiemy.
Stać nas na zagraniczne wakacje, mamy 3-pokojowe mieszkanie, a ja regularnie odwiedzam kosmetyczkę, fryzjera i centra handlowe. Mężowi nie przeszkadza, że wydaję pieniądze na swoje zachcianki. Zawsze podkreśla, że jest szczęśliwy, kiedy i ja jestem szczęśliwa. Mamy wspólne konto, więc nigdy nie muszę go prosić o „kieszonkowe”.
Dla mnie to układ idealny, dla mojego Marka też. Kiedy wraca z pracy, czeka na niego gorący obiad i kochająca, zadbana żona. Dzieci nie mamy, bo jesteśmy dopiero 4 lata po ślubie, ale kiedy w końcu zaczniemy myśleć o powiększeniu rodziny, bez problemu zajmę się domem, bo nie jestem typem karierowiczki.
Tak naprawdę to nigdy nie pracowałam. Studiowałam dziennikarstwo, a wiadomo jak dzisiaj trudno znaleźć zatrudnienie po kierunkach humanistycznych. Na piątym roku wyszłam za Marka, który jest ode mnie starszy o 8 lat.
W dniu naszego ślubu powiedział mi, że się mną zaopiekuje i że jeśli nie będę chciała, to nie muszę pracować. Wtedy nie brałam jego słów na poważnie, wiecie jak to jest. Zamierzałam zarabiać i dokładać się do rachunków. Po skończeniu studiów wysłałam nawet kilka CV, ale nikt się do mnie nie odezwał i nie zaprosił na rozmowę kwalifikacyjną. Mijały miesiące i w końcu doszłam do wniosku, że nic na siłę. Marek zajmie się zarabianiem pieniędzy, a ja zadbam o domowe ognisko. Ten układ sprawdza się doskonale od 4 lat, a ja i mój mąż jesteśmy naprawdę szczęśliwi.
Niestety, ani moja rodzina, ani moi znajomi nie rozumieją, dlaczego dobrowolnie chcę być „utrzymanką”. Dlaczego nie mam ambicji i bez oporów wydaję pieniądze zarobione przez Marka. Ale skoro on chce się mną opiekować, a ja odwdzięczam mu się swoją bezgraniczną miłością, to chyba nie ma w tym nic złego? Zresztą tak właśnie wygląda tradycyjny model rodziny: mężczyzna w pracy, kobieta w domu.
Szczerze mówiąc, to mam już dość tej całej nagonki na mnie. Teściowa w czasie jednej z kłótni nazwała mnie nawet „nierobem”. Jakim nierobem, ja się pytam, skoro sprzątam dom, piorę, prasuję i gotuję? Moglibyśmy mieć służącą, bo nas stać, ale po co? Chcę sama dbać o dom i męża, a że regularnie chodzę na zakupy i do salonów piękności to świadczy tylko o tym, że chcę się podobać Markowi.
Wypisałam sobie nawet na kartce plusy i minusy bycia bezrobotnym. Minus był tylko jeden, tzn.: brak własnych zarobków. Plusów za to było znacznie więcej.
Przede wszystkim nie stresuję się gderliwym szefem, nie tracę czasu na dojazdy, mogę się wysypiać, ile chcę, mam czas dla siebie i dla męża, kiedyś będę miała czas dla naszych dzieci. Dlaczego moi bliscy nie potrafią tego zrozumieć i zaakceptować? Przecież każdy ma prawo żyć tak, jak chce. Gdyby Marek zarzucił mi, że jestem nierobem, to co innego. Wtedy pewnie rozejrzałabym się za jakąś pracą. Ale skoro on sam namawia mnie do tego, żebym się nie przemęczała, to co to obchodzi jego matkę, moją matkę, czy naszych wspólnych przyjaciół? Niech każdy żyje tak, jak mu się podoba!
Powiedzcie mi, kto ma rację? Naprawdę tak źle to o mnie świadczy, że dobrze się czuję jako bezrobotna żona? A może ta cała nagonka mojej rodziny wynika z tego, że mi zazdroszczą? Sama już nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć…
Marlena