Witam,
Mój problem jest dosyć delikatny. Nie chcę tutaj nikogo obrazić, zwłaszcza chodzi mi o osoby, które są mocno wierzące. Ja zresztą też nie należę do tych, co unikają wody święconej jak ognia, a do kościoła chodzą tylko w Boże Narodzenie... Zawsze starałam się nie komentować tego, co robią duchowni. Uważałam, że to grzech mówić źle o Kościele.
Ostatnio jednak bardzo się wkurzyłam i poważnie zastanawiam się, czy to wszystko w ogóle ma sens... Otóż musiałam iść do spowiedzi, bo moja siostra poprosiła mnie, żebym została matką chrzestną jej córeczki. Podczas mszy w niedzielę podeszłam więc do konfesjonału.
Na początku wszystko szło tak, jak zwykle. Wyrecytowałam znaną wszystkim regułkę i przystąpiłam do wyliczania grzechów. Swoją stałą listę przewinień wypowiedziałam jednym tchem i zaraz przeszłam do tego, że więcej grzechów nie pamiętam...
Myślałam, że tak jak zwykle, wszystko pójdzie jak po maśle. Niestety, trafiłam chyba na jakiegoś bardzo dociekliwego spowiednika. Kapłan nie chciał tak łatwo mnie puścić. Powiedział, że to na pewno nie są moje wszystkie grzechy i żebym jeszcze pomyślała, co zrobiłam źle... No i wtedy się zaczęło...
Wyszedł z konfesjonału, wziął mnie za rękę i wyprowadził z kościoła. To była najbardziej upokarzająca rzecz jaka spotkała mnie w życiu. Pomyślałam sobie nawet wtedy, że już nigdy nie przekroczę progu kościoła. No, ale musiałam zrobić inaczej, bo przecież, aby być matką chrzestną potrzebowałam tego nieszczęsnego zaświadczenia o odbytej spowiedzi.
Następnym razem poszłam jednak do innego księdza i powiedziałam tylko te grzechy, które można powiedzieć. Dostałam rozgrzeszenie i podpis. To nie zmienia jednak faktu, że czuję się z tym wszystkim fatalnie.
Nie chcę wyprowadzać się od mojego faceta. Jest nam ze sobą bardzo dobrze. W przyszłości myślimy nawet o ślubie. Jednak jeszcze nie teraz. Nie jesteśmy w pełni gotowi. Boję się, że gdy przestaniemy ze sobą mieszkać i współżyć wszystko się rozpadnie. Już nie wiem, co robić...
Marlena, 22 lata
Na Wasze listy czekamy pod adresem redakcja(at)papilot.pl.
Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to fakt, że współżyję ze swoim chłopakiem, nie mając z nim ślubu, no i... że mieszkamy razem. Wyznałam to, żeby się odczepił, chociaż nie wiem czemu, bo ja tak naprawdę nie uważam, że popełniam jakiś straszny grzech. Co jest złego w tym, że dwoje kochających się ludzi chce być razem dzień i noc?
Spowiednik był jednak innego zdania. Zaczął podnosić na mnie głos. Mówił, że tak nie może być, że to nie przystoi kobiecie, że nie mam godności. Straszył piekłem, wygnaniem z raju, a jego donośny głos roznosił się po całym kościele.
Naprawdę się wkurzyłam. Nie zastanawiając się wiele, powiedziałam kapłanowi, co o tym wszystkim myślę. Wprost dałam mu do zrozumienia, że nie uważam tego za grzech, i że te zasady są chore, a ludzie mają przecież gorsze rzeczy na sumieniu...
I wiecie co on wtedy zrobił?